wtorek, 11 marca 2025

Rozdział 78

 

W błękitnych, spokojnych oczach rozbłysły płomienie, gdy z oddali, ze szczytu bezdrzewnego wzniesienia, kapłan spoglądał na pochłaniane ogniem mury. Powieki poprzecinane siecią niebieskawych żyłek spokojnie opadły - to za ich ścianą miała się teraz rozgrywać rzeczywistość. Moc dwunastu sług Almagedoru, od wieków nieużywana, zapomniana, dzisiaj kolejny raz miała posłużyć królestwu jako ostatnia tarcza, dzieląca je od przepaści.

Stalowa laska Arcykapłana uderzyła w skały pod jego stopami, wnosząc w górę chmurę piachu. Sklepienie zadrżało, powietrze przecięła błyskawica, czas na moment stanął nim rozległ się wszechogarniający huk. Rozbłysło wielkie światło, otaczając swoim blaskiem odległe mury. Nad strzaskaną wieżą królewskiego zamku zebrały się ciemne obłoki, ich cień zalał miasto niczym wzburzona rzeka, a każdego wroga, którego zdołał dosięgnąć, pozbawiał tchnienia.

Kawałek po kawałku, kręte uliczki Górnego Miasta pokrywały się ciałami poległych. Żaden z Armagedończyków  nie ośmieliły się przekroczyć granicy, gdyby wiedział, że taki los na niego czekał. Ale teraz było już zbyt późno, by zrozumieć swój błąd…

Kapłan omiótł spojrzeniem rozchodzącą się już, czarną chmurę. Powietrze błyskało jeszcze resztami ulatniającej się magii, oświetlając jego usianą siecią zmarszczek, beznamiętną twarz.

Porządek należało utrzymać bez względu na koszty.

Almagedor dziś nie upadnie.

 

 

 

- Dokąd lecimy? - mruknął w końcu Nataniel, oglądając się za siebie, na znużone oblicze Demasse.

Już dawno stracił rachubę czasu. Nie miał pojęcia, jak długo trwali w kompletnym milczeniu, otoczeni jedynie świstem wiatru, gdy sunęli przez bezkresne niebo na grzbiecie zielonej bestii. W zasięgu wzroku rozciągał się tylko nieskończony, niebieski niczym jego smutne teraz oczy ocean. Ani śladu lądu, tylko wszechobecny błękit, który zdawał się pochłaniać rzeczywistość.

Chciał się odezwać już dawno. Ale za każdym razem, gdy spoglądał na demona, niewzruszony wyraz jego twarzy odbierał mu całą odwagę. Nie mógł wiedzieć, czy szlachcic wciąż się gniewa za tę próbę ucieczki z zamku Venoma, czy może ta złość nie była wymierzona w niego…

Dalej nie potrafił uwierzyć, że było aż tak źle. I że jeszcze nie zbudził się z tego tragicznego snu. Gdzieś w zakamarkach świadomości majaczyła mu myśl, że to zbyt nierealne, by działo się naprawdę. Co w takim razie musiał czuć Demasse?

- Do Memfis – odparł po chwili demon, głosem pozbawionym jakiejkolwiek emocji.

Nieobecnym spojrzeniem ślizgał po lazurowej tafli oceanu, jakby zawieszony w dziwnym odrętwieniu. I choć jego ciało istotnie już dawno przekroczyło granicę, to myśli pozostały setki mil za nim, w spływającym we krwi królewskim pałacu. W głowie wciąż dźwięczały mu słowa jego własnego ojca, gdy leżał w karminowej kałuży, wydając ostatnie tchnienie. Jak go ostrzegał, że jeszcze przyjdzie mu się zmierzyć z zemstą losu, że ta będzie go dręczyć aż po koniec jego dni. Wtedy nie dawał temu wiary, był ledwie podrostkiem, któremu wmówiono, że ratował świat. Lecz widząc króla konającego w tak ironicznie podobny sposób, wszystko zrozumiał. Gdyby tylko mógł, cofnąłby czas, ale ten biegł nieubłaganie, nie zważając na nic. 

Arkade wbił wzrok w zielone, połyskujące łuski na karku Amarytona. Na ciele czuł lodowaty wiatr mimo grubej warstwy ubrań i ognistego demona za plecami. Słońce powoli zachodziło, roztaczając czerwony rumieniec nad horyzontem. W normalnych okolicznościach ten widok zapewne zaparłby mu dech, ale dzisiaj nawet on nie potrafił odgonić obaw.

- Dlaczego tam...? – dopytał po chwili wahania.

Zdawało mu się to dość ryzykowne, demon w armagedońskim mieście raczej nie mógł liczyć na ciepłe przyjęcie. Arkade miał już okazję tam gościć, gdy wraz z rodziną towarzyszyli ojcu w obowiązkach. Nie rozumiał, czego mógł tam szukać mężczyzna, miejsce słynęło głownie z kultury i sztuki.

- Zobaczysz – zapewnił szlachcic i uciszył go gestem, wiedząc, że ten będzie niepotrzebnie dociekał.

Król zmarł, nie oczyściwszy jego imienia, on uciekł jak bandyta bez procesu, a władzę z pewnością miało zagarnąć kapłaństwo. Demon nie wiedział nawet, czy będzie miał do czego wracać, jeśli przeżyje. W takiej sytuacji nasuwało mu się tylko jedno, słuszne wyjście, o ile w ogóle jakieś istniało. Ale to nie był odpowiedni moment, by uświadamiać o tym młodzieńca.

Tym razem zrobi to, co do niego należało, nawet jeśli nie mógł już liczyć na nikogo, prócz siebie. Dokończy wszystkie sprawy. Potem już nic nie miało znaczenia.

 



- Gabryś... - głos wampira zabrzmiał jak zza ściany mgły, gdy harpia resztkami determinacji starała się nie otworzyć oczu i z powrotem zapaść w błogi, spokojny sen. - Gabriel, przeziębisz się.

Chłopak mruknął niezadowolony i rozkleił ciężkie powieki. Od posadzki bił nieprzyjemny chłód, a powietrze zdawało się obleśnie wilgotne. Uniósł się na łokciu, słysząc jak jego zesztywniałe stawy trzeszczą niczym zamki w drzwiach biblioteki wampira. Spojrzał na Venoma, przykrywając drżącą dłonią jedno oko, bo obraz dziwnie mu się dwoił.

Co on tutaj robił? Gdzie...?

Oczy młodzieńca uchyliły się szerzej, gdy niedawne wspomnienia z chwili na chwilę zaczęły nabierać coraz to wyrazistszych barw. Pamiętał jak schodził do podziemi i rozmytą sylwetkę Dafne, podążającej przodem. Ściany drżały, huk był przerażający, a zza niego pobrzmiewał cichy, łagodny głos. I wtedy wszystko zaczęło cichnąć, oddalać się...

Nataniel…

Ten bezczelny sukinsyn miał czelność go uśpić!

Reavmoor wsparł się na łokciu, marszcząc groźnie brwi, wzrokiem poszukując białowłosego, żeby dobitnie wyjaśnić mu, co myślał o całym zajściu. Nigdzie go jednak nie dostrzegł.

Ile w ogóle spał..?

- Gdzie ta białowłosa...

- Demasse go zabrał – przerwał Cyjan, nim harpia zdołała splamić sobie język słowami niegodnymi wampirzego towarzysza. - Coś cię boli? - zapytał z troską, odgarniając niesforne, czarne kosmyki z jego oczu.

Martwił się o niego. Gdy go tu zostawiał nad ranem, zdawał się być bliski paniki. Wampir z ulgą przyjął fakt, że młodzik zdążył wrócić do względnej równowagi.

Gabriel skrzywił się nieco, przymykając podpuchnięte od snu powieki.

- Wszystko – przyznał z pewnym niezadowoleniem.

Nieco nieprzytomnym wzrokiem omiótł sylwetkę krwiopijcy i uchylił usta, widząc unurzaną we krwi, jasną koszulę. Niemal bezwiednie wyciągnął rękę do torsu mężczyzny, a jego serce zabiło gwałtownie.

- Wszystko w porządku – zapewnił wampir, chwytając jego smukłą dłoń w swoją i składając na niej łagodny pocałunek. - Nie jest moja, nie martw się – uśmiechnął się znacząco, pomagając młodzieńcowi unieść się do siadu.

Gabriel prychnął, ale na twarz wpełzł mu zdradliwy rumieniec. Nawet przed sobą samym nie był skłonny przyznać, że mu ulżyło. 

- Nie martwię się – syknął. - I nie wybrudź mnie, jeśli łaska.

Dalej był odziany jedynie w szlafrok i ciemny płaszcz Venoma. Wokół było dziwnie spokojnie, jakby znowu zapanował niezakłócony niczym porządek. Ciszę w komnacie zakłócał jedynie rytmiczny dźwięk kropli spadających na posadzkę gdzieś w ciemnym kącie. Gdy przypominał sobie ten straszliwy huk, jak ściany drżały, jakby sufit miał zaraz runąć, na powrót przeszły go ciarki.

Było już po wszystkim? Byli bezpieczni?

- Uroczy jak zwykle… – skwitował Cyjan, z pewnym niepokojem zauważając, że młodzik delikatnie się chwieje. - Kręci ci się w głowie? Zaniosę cię do łóżka – zapewnił, czując jak ten bezwładnie opiera się o jego ramię.

- Nie chcę, zaraz mi przejdzie – mruknęła harpia.

Uniosła głowę i spojrzała na twarz wampira, poprzecinaną kilkoma draśnięciami, nieco przybrudzoną sadzą. Nie czuła się teraz na siłach, by pytać, co się stało, ale ulżyło jej, że szlachcic znowu tutaj był.

- Zostawiłeś mnie – prychnęła z wyrzutem, wtulając chłodny nos w jego szyję.

Jakoś nigdy do tej pory nie zastanawiała się, co by było, gdyby Venom pewnego dnia nie wrócił. Dla niej był czymś tak stałym i oczywistym, że to było wręcz niemożliwe, aby go zabrakło. Pojęcie wojny zdawało się jej nie dotyczyć. Gdzieś tam zawsze się toczyła, ale nigdy nie na tyle blisko, by poczuła, że może ją dotknąć.

Teraz wszystko nagle się zmieniło.

- Wybacz... - szepnął jej Venom do ucha, palcami przeczesując rozwichrzone loki. – Ale mam coś dla ciebie na przeprosiny – uśmiechnął się tajemniczo, choć chłopak z twarzą wciśniętą w jego włosy nie mógł tego dostrzec.

Nie czekając na odpowiedz, gestem ręki przyzwał dwie zjawy, a te zatańczyły wokół nich, śmiejąc się beztrosko. Harpia spojrzała na mężczyznę z niezrozumieniem i już miała uchylić usta, gdy ten uciszył ją gestem i wskazał na duchy. Te wyciągnęły do siebie blade dłonie, splatając palce w powietrzu, a między nimi, niczym cienka płachta pościeli rozedrgana łagodnym wiatrem, zamajaczył niewyraźny obraz, przywodzący na myśl mgliste wspomnienie z odległego snu.

Cyjan westchnął ciężko. Nie sądził, by to było moralnie poprawne, żeby pokazywać Gabrielowi to, co właśnie zaświtało przed ich oczami. I bynajmniej nie martwił się, że może go to wystraszyć, a raczej obawiał się, że za bardzo mu się spodoba.  Ale znał Gabriela i wiedział, że lepszego prezentu nie mógłby mu dać. Niech w końcu odetchnie ze świadomością, że nawiedzającej go w koszmarach bestii już nie ma.

- Cyjan, czy to...? - mruknął młodzik, z otwartymi szeroko oczami wpatrując się w rozgrywającą się przed nim scenę.

Nie wierzył w to, co widział. Wiele razy wizualizował sobie podobne scenariusze w głowie, ale gdy Venom zapewniał, że się spełnią, był przekonany, że to jedynie puste słowa. Czyżby tym razem zwątpił w niego niepotrzebnie…?

- Po prostu patrz – szepnął wampir, składając delikatny pocałunek na jego skroni.

 

 


Demon dotknął kilku wierzbowych gałązek, rozsypanych w nieładzie na śniegu, a te roziskrzyły się czerwonym płomieniem na tle ciemnej nocy, rzucając światło na jego strapioną twarz. Na jego szczęście, w armagedońskich lasach dość łatwo było znaleźć sensowny kąt do spania.

Westchnął znużony, spoglądając na Arkade, wyciągającego zmarznięte dłonie do ogniska. Przysiadł obok niego, na zwalonym konarze. Niedaleko, pod jednym z drzew, leżał Amaryton, dysząc ciężko ze zmęczenia. Jego klatka unosiła się miarowo, a na łuskach tańczyły cienie, przesiane przez drobne gałązki oszronionych krzewów.  Szlachcic już kolejny raz dotkliwie odczuł utratę Veragrora, który bez odpoczynku potrafił dolecieć w każde, nawet najbardziej oddalone miejsce, nie tracąc przy tym wigoru nawet na moment. Nie miał pojęcia, jaki skarb miał przy sobie, póki nie przyszło mu polegać na tym zielonym gadzie.

Może nie powinien się dziwić? Smoki w znacznej mierze czerpały moc od swych jeźdźców. Te, które miały szczęście znaleźć silnego pana, dysponowały siłą znacznie potężniejszą niż ich dzicy bracia. Nataniel, jak widać, sam nie do końca potrafił operować swoją mocą, więc i na jaszczura nie można było liczyć.

Skaranie z tym wszystkim...

Będzie musiał w końcu znaleźć godne zastępstwo za czarnego stwora. Wiedział o tym aż zbyt dobrze  i choć nie był szczególnie sentymentalny, to coś w jego wnętrzu wołało, żeby odwlekał ten moment tak długo, jak tylko się dało. I chyba dłużej już nie mógł.

Spojrzał na Arkade, który zamyślonym wzrokiem wpatrywał się w rozniecony ogień. Oczy szlachcica mimowolnie prześliznęły się na jego dłoń, naznaczoną znajomym symbolem. Jego brwi uniosły się nieco. Już nie musiał się zastanawiać, jakim cudem młodzik opuścił podziemia. Cyjan był niewiarygodnie naiwny, myśląc, że to był dobry pomysł.

- Zaufał ci… – rzekł w końcu, nie odrywając spojrzenia od gładkiej skóry na ręce chłopaka. – Nie miałeś oporów, żeby go tak bezczelnie oszukać? – zapytał, uśmiechając się nieco gorzko. – Chyba jednak czegoś się nauczyłeś od almgedorskiej szlachty – prychnął.

Młodzik w pierwszej chwili nie zrozumiał, o czym mówił szlachcic, ale widząc demoni wzrok, utkwiony w jego dłoni, od razu się zreflektował.

- Nie oszukałem - zaprzeczył od razu. - Ja tylko...

Pokręcił głową, jakby sam chciał zaprzeczyć rodzącej się w jego głowie myśli, palcami nerwowo wodząc po szorstkiej korze. Zdawał sobie sprawę, że gorzej nie mógł wykorzystać powierzonych w nim nadziei, szlachcic nie musiał mu o tym przypominać.

- Nie prosiłem o to...

- Mimo wszystko, pewnie nie dał ci go, żebyś stamtąd zwiał – skwitował mężczyzna.

Chłopak spuścił głowę, unikając jego wzroku.

Przecież już przeprosił. Wiedział, że  postąpił niemądrze, ale w tamtym momencie to było silniejsze od niego. Mimo że rozsądek podpowiadał mu, że tam zginie, to serce lgnęło do wyjścia. Miał kolejny raz walczyć z samym sobą? Nie miał już na to sił...

Spojrzał pytająco na właściciela, gdy ten wziął jego dłoń w swoją, a ta zalśniła bladą poświatą.

- Nie będzie ci już potrzebny – wyjaśnił Demasse.

Młodzik kiwnął głową z westchnieniem, czując jak skóra pod palcami szlachcica mrowi go nieprzyjemnie, a ciemny symbol powoli rozpływa się w nicość, nie pozostawiając za sobą żadnego śladu.

- Dalej jesteś na mnie zły? - zapytał cicho.

- Powinienem – przyznał demon.

Jak mogłoby być inaczej? W końcu młodzik wykazał się głupotą trudną do zignorowania, ale z pewną dozą zdumienia mężczyzna uznał, że wcale się nie gniewał. Albo może po prostu nie chciał? Przeszło go tego dnia tyle złości i rozczarowania, że chyba ich pokłady po prostu się skończyły. Szkoda było marnować te ostatnie chwile błogiego spokoju na dyscyplinowanie nieposłusznych niewolników.

- Boję się… – mruknął Nataniel, zupełnie szczerze, unosząc szkliste spojrzenie na Demasse.

Ten westchnął ciężko, jakby miał zaraz rozłożyć ręce w geście bezsilności. Nie przychodziło mu do głowy nic, czym mógłby uspokoić chłopaka i nawet nie był pewien, czy powinien to robić. W tej sytuacji, mydlenie mu oczu i wmawianie, że wszystko będzie dobrze, graniczyło z absurdem. Chyba nawet Arkade byłby w stanie to dostrzec. To wszystko, co znał, właśnie się skończyło. I musiał wziąć tę nową rzeczywistość taką, jaka była.

Przygarnął go ramieniem bez słowa i pozwolił, by ten wtulił zmarzniętą twarz w jego szyję.

- Wszystkim się zajmę – zapewnił, czując jak ten delikatnie drży.

Chłopak nie słuchał go ostatnio. Może to demon zmiękł, a może Arkade w końcu wyhodował grubszą skórę? W tych okolicznościach, w zasadzie mogło mu to wyjść tylko na dobre. Żeby jakoś przetrwać, nie mógł tylko ślepo słuchać.

Młodzik schował dłonie pod płaszczem szlachcica, wznosząc zmęczony wzrok w górę, na korony starych, bezlistnych drzew i niemal idealnie okrągły księżyc, poprzecinany gałązkami. Zastanawiał się tylko... Co by było, gdyby demon nie zdążył wtedy dotrzeć do zamku Venoma? Gdyby wtedy zdołał wyjść i zginął, czy szlachcic by się zmartwił?

Chociaż trochę…?

 

 


Młoda harpia oparła się wygodnie o tors wampira, gdy przywołane przez niego zjawy rozpłynęły się w nicość, a na powrót opustoszała sala stała się przytłaczająco cicha.

Myślami wracał teraz do wszystkich wspomnień minionych miesięcy. Jak wczoraj pamiętał tamten wieczór, gdy poznał Karo, jak flirtował z nim zupełnie nieświadomy, że stał przed nim potwór w owczej skórze, że ta piękna fasada utkana z miłych słówek i znaczących spojrzeń to jedynie iluzja, skrywająca mrok. A potem poranek, gdy Sylvio znalazł go bezradnego, po nocy spędzonej na ulicy.

Od tamtego dnia zdarzenia potoczyły się tak szybko… Ashae, Katijan, tamta doprawiona kawa, która zmieniła wszystko i obdarła ten brutalny świat z beztroskich, kolorowych warstw. Dopiero wtedy dowiedział się, co telepata skrywał w środku. Odebrał mu jedyne, co miał. Porwał na strzępy jego godność, pewność, że mógł sięgnąć po cokolwiek, czego zapragnie i kojące przekonanie o własnej wyjątkowości.

Pozostała tytko smutna świadomość, że był nikim. Wykorzystanym chłopcem, jakich sutener widział wielu w swoim życiu.

To było dziwne uczucie, widzieć jak ten się kaja i przeprasza za to, co mu zrobił. Zupełnie jakby jednak nie był tylko nic niewartą dziwką, z którą można było zrobić wszystko zupełnie bezkarnie. Jakby był kimś ważnym.

Może zbyt pochopnie się ocenił?

Na sercu zrobiło mu się jakby lżej. Ale…

- To ja powinienem go rozpłatać na pół – uznał po chwili.

Chciał, by to jego sutener błagał o litość, by klęczał przed nim, kuląc się ze strachu przed śmiercią. Ale młodzieniec nie mógł zaprzeczyć, że to była miła namiastka zemsty. I wampir… Choć Gabrielowi wciąż nie w głowie były łóżkowe igraszki, to musiał przyznać, że widok Venoma w akcji obudził w nim dawno zapomniane emocje i posłał przyjemny dreszcz wzdłuż kręgosłupa. Od tej strony go nie znał, mężczyzna zawsze zdawał mu się łagodny niczym baranek.

Może faktycznie powinien czasem bardziej uważać na słowa przy krwiopijcy?

- Nie ma sensu, byś brudził sobie te piękne rączki – wyszeptał Venom, łąpiąc jego palce w swoje i całując czule wierzch dłoni w znajomym geście.

Odwrócił Gabriela ku sobie i delikatnie pociągnął na swoje kolana. Choć wymierzył sprawiedliwość jego oprawcy, wciąż czuł, że to nie wystarczy, by wynagrodzić chłopakowi doznaną krzywdę. Nie oznaczało to jednak, że zamierzał przestać próbować. Jeżeli będzie trzeba, zrobi to samo z każdym, kto ośmielił się go tknąć. Jeśli tylko dzięki temu ujrzy rozpromienioną twarz harpii…

Reavmor miał ochotę zaprotestować, ale powstrzymał się i z mruknięciem położył głowę na piersi wampira, ciepłym oddechem drażniąc jego skórę. Koszula mężczyzny wciąż unurzana była we krwi, ale w tym momencie kompletnie mu to nie przeszkadzało, sam był brudny od kurzu i wilgoci, unoszącej się w powietrzu.

Jeszcze nikt nigdy nie zrobił dla niego czegoś takiego…

- Dzięki… - szepnął ledwo słyszalnie, a na jego policzkach wykwitły subtelne rumieńce.

Mężczyzna złapał go łagodnie za podbródek, by uniósł na niego spojrzenie. To, co zobaczył jego oczach sprawiło, że nie potrafił się powstrzymać. Zbliżył twarz do młodzieńca i powoli, delikatnie, musnął jego wargi swoimi w czułym pocałunku. Nie był nachalny, chciał tylko poczuć jego słodki smak.

A potem dźwignął się na nogi, pociągając towarzysza za sobą.

- Chodź, wykąpiesz się i położysz do łóżka – stwierdził, widząc jak chłopakowi, najwyraźniej znużonemu, opadają powieki.

Poprowadził go niespiesznie krętą drogą, ich kroki niosły się echem po korytarzach, za plecami frunęły wścibskie zjawy. Mężczyzna przegonił je gestem, widząc jak Gabriel spogląda nieprzychylnie w ich kierunku, najpewniej chcąc trochę prywatności. Jeszcze nie wiedział, że o tę mogło być ciężko przez najbliższy czas…

Gdy wyszli z podziemi, do nosa chłopaka od razu doszedł specyficzny zapach, jakby ziół, czy innych lekarstw zmieszanych z czymś duszącym. Zmarszczył brwi, a jego oczy rozchyliły się szerzej w zaskoczeniu, gdy na kamiennej posadzce dostrzegł zaschnięte, rozniesione ślady krwi. Pokręcił głową, rozglądając się wokół.

Nieopodal, na końcu korytarza, służba prowadziła kulejącego, nieznajomego mężczyznę, od drugiej strony nadchodziło dwóch strażników, trzymających w dłoniach tace z medykamentami. Z sali obok dobiegały ciche, stłamszone jęki bólu, a duchy fruwały wokół zaaferowane i zaglądały w każdy kąt.

Ten widok skutecznie wyrwał go z rozmyślań.

- Lecznica nie wytrzymała obłożenia – skwitował wampir, widząc zdezorientowane spojrzenie chłopaka.

Reavmor uchylił usta, ale zaraz je zamknął, nie wiedząc, o co zapytać najpierw.

- I oni wszyscy tutaj…? – wydusił w końcu.

- Nie martw się, to chwilowe zamieszanie – zapewnił wampir, rozbawiony nieco ogłupiałą miną towarzysza. - Przeniosę ich wszystkich do lewego skrzydła.

Nie miał jeszcze czasu zaprowadzić tu porządków. Skala ofiar i rannych niestety przekroczyła wszelkie przypuszczenia rady, a on, jako królewski medyk, nie mógł odmówić pomocy. Zwłaszcza że król już nie żył. Venom zdawał sobie sprawę, że należy zrobić teraz dobre wrażenie, by utrzymać tę szlachetną funkcję mimo zachodzących zmian.

- Gabryś, nie szwendaj się tutaj przez jakiś czas, dobrze? – upewnił się, patrząc poważnie na młodzieńca.

Jakoś nie podobała mu się myśl, że chłopak mógłby plątać się przy chorych i niebezpiecznych medykamentach. Jeszcze coś mogło mu się stać w tym zamieszaniu, zależało dmuchać na zimne.

- A po co miałbym? – prychnęła harpia.

Miała ochotę powiedzieć, że nie zgadza się na żadnych obdartusów w zamku, ale zamilkła. Ruszyła za wampirem, z pewnym zaciekawieniem zerkając do tych z sal, które były otwarte. Jednak widząc na leżankach rannych, zakrwawionych, niektórych nieprzytomnych, niektórych jęczących z bólu, a jeszcze innych błagających o śmierć,  ciekawość szybko odpłynęła, zastąpiona dławiącym ściskaniem w klatce piersiowej.

To tak wyglądała wojna?

Gabriel poczuł jak ramię wampira oplata go stanowczo, przywracając do rzeczywistości, a smukłe palce drugiej dłoni łapią go za podbródek, by odwrócić jego wzrok od tego smętnego widoku. Nim jednak to się stało, przez sekundę jego spojrzenie skrzyżowało się z dziwnie znajomymi, ciemnymi tęczówkami jednego z chorych.

I na ten widok młodzik poczuł jak w twarz bucha mu fala gorąca.

Zatrzymał się gwałtownie, wyrywając z objęć krwiopijcy, niedowierzającymi oczami lustrując leżącego na pryczy mężczyznę. Nie dane było mu jednak dobrze się przyjrzeć, bo ręka krwiopijcy zaraz złapała go mocniej i odciągnęła.

- Gabriel – upomniał go Venom karcącym głosem, prowadząc na piętro.

Już widział, że harpia interesowała się tym znacznie bardziej niż powinna. Zmarszczył brwi, w jej oczach dostrzegając coś, co przypominało strach. Przypuszczał jednak, że ma on źródło jedynie w tych niecodziennych widokach.

- Wszystko w porządku? – upewnił się nieco zaniepokojony.

Młodzieniec przez dłuższą chwilę milczał, nieobecnym wzrokiem ślizgając po mijanych kafelkach. Czy to możliwe, żeby los postawił przed nim…?

- Tak, wszystko dobrze… - mruknął.

Wampir jeszcze przez chwilę przyglądał mu się podejrzliwie, ale postanowił nie ciągnąć go za język. Chłopak pewnie i tak nic by mu nie powiedział.

- Mam jeszcze małe zebranie, pewnie wrócę późno – oznajmił, stając przed drzwiami komnaty harpii. – Nie czekaj na mnie –szepnął jeszcze, z troską spoglądając na ciemne podkówki pod złotymi oczami harpii.

Po tym zamieszaniu, trzeba było w końcu zaprowadzić pewne porządki. Nie był tylko pewien, czy przyniosą one cokolwiek dobrego. Przyciągnął do siebie towarzysza, składając delikatny pocałunek na jego czole i pozwolił, by ten czmychnął do pokoju.

 

 


Sala konferencyjna tonęła w półmroku, rozświetlana jedynie  przesianym przez aksamitne kurtyny blaskiem latarni, wpadającym przez strzeliste okna. W powietrzu unosiła się woń rozgrzanego wosku, a zasłony poruszały się leniwie szturchane przeciągiem, jakby i one szeptały między sobą o sprawach, które miały zostać tu rozstrzygnięte.

Venom z pewnym znudzeniem zastukał palcami w lśniący, dębowy blat, wzrokiem tocząc wzdłuż stołu, przy którym zgromadzili się wszyscy członkowie rady królewskiej. Za wyjątkiem tych, którzy z oczywistych przyczyn, nie mogli być obecni... Atmosfera była nie tyle przejmująca, co wręcz grobowa, gdy czekali w milczeniu na przemowę Arcykapłana.

Pochodnie w rogach komnaty rozświetliły pokój, ich cienie drżały na kamiennych ścianach, a płomienie świec rzucały nieregularne refleksy na rzeźbione krawędzie stołu, kiedy wszyscy zebrani wstali, by oddać cześć bogom wojny. Zupełnie jakby ich wsparcie mogło coś jeszcze zdziałać… Gdy modlitwa umilkła, wampir opadł ciężko na swoje miejsce, ciekaw, czy jego przypuszczenia miały się ziścić.

- Drodzy zgromadzeni, niestety muszę podzielić się z wami... - Arcykapłan przerwał na chwilę, by omieść wzrokiem zgromadzonych przy stole. - Muszę podzielić się z wami okrutnymi wieściami...

Wszyscy zdawali się zastygnąć w bezruchu, ze strachu, że zaraz usłyszą coś, o czym i tak już każdy wiedział.

- Nasz król oraz jego syn opuścili nas tego ranka – rzekł. - To czas, kiedy powinniśmy opłakiwać stratę, ale sytuacja wymaga jak najszybszego zaprowadzenia porządku. Wrogowie nie będą czekać. Almagedor nie może zostać bez przywódcy.

- Zgodnie z wolą króla, następcą jest Makador Demasse! – wampir usłyszał czyjś pełen oburzenia głos i uśmiechnął się pod nosem.

Już był pewien, co za chwilę usłyszy.

- I tutaj ponownie jestem zmuszony was zasmucić – odarł kapłan, głosem tak beznamiętnym, że nawet głupiec domyśliłby się, że ze smutkiem to nie miało nic wspólnego. - Niestety, pokładana w demonie nadzieja okazała się daremna. Makador Demasse zdradził mnie, was i całe królestwo. Zamiast zapewnić wam bezpieczeństwo, uciekł przed sądem jak tchórz, zostawił was na pastwę wroga ze strachu przed sądem, który go czekał...

Venom jeszcze chwilę słuchał jak nieliczni z radnych stają twardo za demonem. Ale nie mieli szans. Nie uczestnicząc we własnym procesie, Demasse nie mógł oczyścić się z przypisanej mu winy. A gdyby faktycznie się tutaj zjawił, kapłani zrobiliby wszystko, by każde słowo obrócić przeciw niemu. Teraz, gdy zabrakło króla, nie było już nikogo potężniejszego od nich.

- Zgodnie z prawem, póki nie wybierzemy godnego następcy, decydować będzie rada.

- Rada, w której większość głosów ma kapłaństwo, czyż nie? - brwi Venoma uniosły się nieco, a kły błysnęły groźnie w znaczącym uśmiechu, gdy ten bawił się kryształowym kielichem.

- Podważasz kompetencję kapłaństwa?

- Nie śmiałbym – zapewnił, odkładając puste naczynie na stół.

Podważał jedynie ich szlachetne intencje. Ale, póki co, lepiej było się zanadto nie wychylać. Kto mógł przewidzieć, co mogło grozić za wyrwanie się z opiekuńczych objęć kapłanów? Teraz, gdy nie było nad nimi już nikogo, kto mógłby okiełznać ich zachłanność i moc, pozostało jedynie czekać.

Lub planować, skrycie…

Wampir ponownie potoczył wzrokiem po twarzach zgromadzonych i kiwnął dyskretnie głową, widząc znaczące spojrzenia nielicznych z nich. Niebawem trzeba będzie zacząć działać, jeśli nie chcieli utknąć w tej podłej sytuacji do końca swoich dni.

 


 

Gabriel westchnął z rezygnacją, kolejny raz tej nocy przewracając się na plecy ze skrzypnięciem materaca. Uniósł się do siadu, dłonią przecierając zmęczone oczy. Zdążył już zwątpić, że uda mu się dzisiaj zasnąć. Wstał z ociąganiem i podszedł do uchylonego okna. Przywitał go smętny widok niewolników, w oddali uprzątających ulice po niedawnej masakrze. I choć ta nie dotarła tuż pod wrota zamczyska Venoma, to proch i gruzy usiane były wszędzie.

Przymknąwszy powieki, wziął głębszy wdech, próbując się uspokoić.

Wspomnienie tych znajomych tęczówek nie chciało opuścić jego myśli. I choć we wspomnieniach były kpiące, wypełnione groźbą i obleśnym pragnieniem, a teraz zmęczone i gasnące, to był niemal pewien, że należały do jednego ze zwyrodnialców, którym oddał go Karo. Pamiętał go, każdy jego dotyk i słowo. Wiedział, że nigdy nie zapomni tego spojrzenia, jakby był nic niewart, jakby całe jego życie zależało od jego kaprysu.

Dłonie młodzieńca mimowolnie zacisnęły się w pięści.

Los nie mógł postawić go przed nim przypadkowo. Najpierw Sylvio, teraz on. Może dostał szansę, by w końcu zakopać przeszłość za sobą?

- Cyjan jest w zamku? – zapytał jednej ze zjaw, przyglądającej mu się zza zasłony, nie odwracając oczu od widoku na oknem.

Ta pokręciła głową, z cichym chichotem na powrót chowając się za kurtyną materiału, tak że zza niej wystawał już tylko skraj jej falującej szaty.

Lepszej okazji nie będzie. Chłopak odwrócił się na pięcie i wyszedł na korytarz. Ruszył przed siebie szybkim krokiem, czując jak jego serce zaczyna bić coraz szybciej. Lampiony odpalały się kolejno, oświetlając mu drogę, kiedy zbiegał po schodach. Do jego nosa znów dotarł charakterystyczny zapach maści i leczniczych ziół, przyprawiając go o zawroty głowy. Zatrzymał się dopiero tuż pod tamtą komnatą, zaciskając dłoń na klamce.

Zacisnął zęby.

Nie mógł wiecznie przed tym uciekać. Nie był tchórzem, prawda? Spojrzy w te oczy raz jeszcze, lecz tym razem to nie on będzie się bał.

Zamek odpuścił z trzaskiem, a młodzieniec potoczył czujnym spojrzeniem po ciemnej sali, poszukując wśród śniących rannych swojego oprawcy. I gdy w końcu go dostrzegł, zadrżał. Przez głowę nagle przeleciała mu lawina bolesnych wspomnień, migoczące obrazy jego własnych drżących dłoni, zaciśniętych na krępujących go więzach, odległe krzyki, jakby uchodzące z cudzego gardła i paraliżujący ból w dole...

Zbliżył się powoli, z wahaniem. Z bliska przyjrzał się nieprzytomnej, męskiej twarzy, poprzecinanej siatką drobnych blizn. Na torsie owiniętym bandażem wykwitała czerwona plama po sączącej się ranie, ale jego klatka wciąż się unosiła.

Żył, choć za to co mu zrobił, powinien był umrzeć.

- Wody… – oczy młodzieńca otworzyły się szerzej, gdy ochrypły głos zabrzmiał w powietrzu, a ciemna tęczówka błysnęła we wpadającym przez okno świetle.

Przebudzony mężczyzna patrzył na niego półprzytomnie, najwyraźniej nie rozpoznając w nim nawet swojej niedawnej ofiary. Był aż tak nieznaczący? Ile istot spotkał podobny los z rąk tego zwyrodnialca, skoro tak dla niego wyglądała niewarta zapamiętania codzienność? A może to po prostu w ciemności nie mógł dostrzec jego twarzy?

Chwilę tak stał, próbując zebrać w sobie odwagę, lecz za każdym razem, gdy chciał już otworzyć usta, coś mu na to nie pozwalało. Jakby nawet leżąc półprzytomny i ranny, mężczyzna wciąż miał nad nim władzę.

I ta świadomość bolała bardziej niż to wszystko, co mu zrobił.

Zacisnął powieki i odwrócił się plecami, chwytając łapczywy wdech.

To było dla niego za dużo.

Nie obejrzawszy się za siebie, ruszył do wyjścia, czując jakby grunt osuwał mu się spod stóp. Dopadł do drzwi i zamknął je za sobą z głośnym trzaskiem, zupełnie jakby chciał uciec przed goniącym go upiorem. A potem oparł się o nie, oddychając niespokojnie. Po pobladłych policzkach popłynęły strużki łez, skapując na posadzkę. Uniósł głowę, by z niepokojem zauważyć przyglądającą mu się Dafne. Jej przejrzyste szaty ciągnęły się za nią niczym ogon, gdy zbliżyła się do niego ostrożnie. Twarz miała strapioną, jakby rozumiała wszystko, co tu się działo.

- Cyjan wraca – szepnęła tylko cicho, jakby chciała go ostrzec.

- Nie wydasz mnie? – zdziwił się Reavmor, przecierając wilgotne oczy.

Przywykł, że w tym zamku nie miał nikogo po swojej stronie. Lecz zjawa pokręciła głową i pogoniła go gestem. Po chwili wahania kiwnął do niej w podziękowaniu i ruszył do swojej komnaty, myślami jednak wciąż będąc w tamtej sali. I nie wyglądało na to, by mógł się stamtąd wyrwać w najbliższym czasie…

 


 

Słońce wznosiło się już wysoko nad horyzontem, gdy Arkade z westchnieniem ulgi oparł się o brzozowy pień, w końcu mogąc na moment przystanąć. Złociste promienie, przesiane przez splątane korony drzew, otulały jego zmarznięte policzki przyjemnym ciepłem. Wędrówka przez głębokie zaspy okazała się bardziej wyczerpująca, niż przypuszczał, a szli nieprzerwanie od świtu. Przed nim rozciągała się rozległa, bezdrzewna polana, wyścielona grubą warstwą białego puchu, migoczącego w jasnym świetle dnia. Tak dawno nie dane mu było widzieć czegoś podobnego, że zwykły las zdawał mu się teraz nierealny.

Zerknął na demona, w ciszy lustrującego ten widok, jakby coś oceniał w myślach. Mężczyzna od rana nie odezwał się do niego ani słowem, ani nawet nie zaszczycił spojrzeniem, jakby młodzieniec nie istniał. Jego pytania zbywał milczeniem, więc młodzik w końcu przestał się odzywać, próbując ignorować narastające uczucie niepokoju.

Wiedział, że Memfis musi być już niedaleko, a szlachcic dalej nie zdradził mu powodu tej podróży. Nie rozumiał, dlaczego mężczyzna robił z tego tajemnicę. W czym by zaszkodziło, gdyby po prostu mu powiedział?

Demasse westchnął, w końcu przenosząc spojrzenie na chłopaka, choć wyraz twarzy miał nieodgadniony. Podszedł niespiesznie do młodzieńca i oparł dłoń o ten sam, brzozowy pień, tuż nad ramieniem Arkade.

- Dalej nie mogę z tobą pójść – oznajmił w końcu. - Nie sądzę, żeby moja obecność spodobała się strażnikom – kąciki ust demona uniosły się nieznacznie. - Poradzisz sobie...

Już od czasu porwania starego Arkade jego podobizna wisiała na każdym miejskim murze. A wraz z mianowaniem go przyszłym królem, z pewnością pojawiła się też w podręcznikach. Nie było szans, by wślizgnął się tam niezauważony, a Nataniel nie był już dzieckiem, musiał w końcu wziąć swój los we własne ręce.

Chłopak zmarszczył brwi, w pierwszej chwili zupełnie nie rozumiejąc, o co chodziło mężczyźnie. Z czym miał sobie poradzić?

Nagle poczuł dziwne ukłucie niepokoju.

- Nie rozumiem – mruknął, a jego dłoń mimowolnie zaczęła drżeć, jakby czytał w myślach właściciela.

Demon westchnął ciężko. Gdyby ktoś mu wcześniej powiedział, że kiedykolwiek będzie przemierzał taki kawał tylko po to, by wypuścić swojego niewolnika w bezpiecznym miejscu, z pewnością by go wyśmiał. A jednak. Życie było przewrotne.

Nadszedł czas, aby ich drogi się rozeszły.

- Jesteś wolny – oznajmił chłodno, choć w jego głosie pobrzmiewało coś jeszcze, co sam właśnie próbował wyrzucić ze świadomości.

Chłopak nic nie powiedział. Jedynie stał, szeroko otwartymi oczami wpatrując się w szlachcica, jakby nie wierząc w to, co usłyszał.

Wolny?

Czyli jaki...? Naprawdę wolny? Sam? Samotny?

Na zawsze?

Niemożliwe. Zostawiał go tu?

Nie zrobiłby tego, przecież go potrzebował. Nawet, jeśli już go nie chciał, to przecież potrzebował jego mocy. Widział to w swojej wizji jeszcze tak niedawno.

- Nikomu nie mów, kim jesteś – mówił dalej mężczyzna, niezrażony reakcją młodzieńca. - Wezmą cię za sierotę, ktoś cię przygarnie. Nie używaj mocy, nie zwracaj niczyjej uwagi. Jeśli nabiorą podejrzeń, zabiją cię – pouczył, najwyraźniej nie zdając sobie sprawy, że chłopak nie zrozumiał żadnego z tych słów.

Wiedział, że młodzieniec nie mógł tak po prostu wrócić do dawnego życia. Na Almagedorze niewolnikom nie oddawało się wolności bez powodu, musieli się czymś przysłużyć, a to i tak nie było żadną gwarancją. A skoro tak, to w oczach rodaków byli jedynie zdrajcami. Nie chciał, by taki los spotkał młodzieńca.

Chłopak pokręcił głową, a jego niebieskie oczy zaszkliły się momentalnie.

- Chcesz mnie zostawić? - wykrztusił w końcu, nie potrafiąc kiwnąć choćby palcem, bo gdyby tylko mógł, wczepiłby się teraz rękami w płaszcz demona i nie puszczał, póki nie upewni się, że to tylko przykry sen.

Bo to musiał być jakiś koszmar. Dosłownie czuł jakby coś rozrywało mu serce od środka, zgniatało jego płuca, nie pozwalając mu zaczerpnąć tchu.

- Tam będziesz bezpieczny – zapewnił mężczyzna, wciąż niewzruszony widokiem łez, czających się w kącikach błękitnych oczu.

Nie miał wyjścia. To było jedyne rozwiązanie, by dać mu jakąkolwiek szansę.

- Nie chcę być bezpieczny… - odparł  młodzik, a po zaróżowionych mrozem policzkach popłynęły stróżki wilgoci. - Chcę być z tobą. Nie chcę tam wracać, błagam – mówił, gdy świat wokół dziwnie pociemniał i zawirował. - Panie...

Nie pozwoli na to. Nie mógł przechodzić tych wszystkich cierpień na próżno. Oddałby wszystko, żeby tylko móc z nim zostać, nieważne, gdzie. W przypływie bezsilności wbił się palcami w jego płaszcz, niemo prosząc, by go tutaj nie zostawiał, gdy już wyrwał się z tego paraliżującego odrętwienia.

- Nie wiesz, co mówisz – demon spojrzał na niego, by upewnić się, że ten rozumie powagę jego słów. - Przy mnie już nic dobrego cię nie czeka. Naprawdę wolisz całe życie służyć wrogom, zamiast zacząć od nowa gdzieś, gdzie możesz cokolwiek osiągnąć?

U siebie będzie wolny. Cały jego los będzie zależał wyłącznie od niego, od nikogo więcej. Bo on, w przeciwieństwie do niego, miał dokąd wracać. Demasse miał tylko nadzieje, że dobrze go do tego przygotował.

- Nie jesteś moim wrogiem – zaprzeczył chłopak. - Reszta mnie nie obchodzi, naprawdę. Nie będę ci zawadzał, obiecuję.

Demon przewrócił oczami. Czy chłopak myślał, że on był nieśmiertelny? Kiedykolwiek zastanawiał się, co z nim będzie, jeśli demon pewnego dnia zginie? Patrząc po jego reakcjach, raczej nie.

Złapał go za drżące dłonie i sięgnął do jego karku, by odpiąć kryształowy łańcuszek, zdobiący smukłą szyję, a potem wyszeptał kilka niezrozumiałych słów, nie zważając na to, że chłopak szamocze się panicznie w jego ramionach. Pieczęć, do tej pory zdobiąca jego skórę, rozpłynęła się pod demonimi palcami. Gdyby ktoś ją zauważył, młodzik mógłby mieć kłopoty.

- Idź – puścił go.

Chłopak pokręcił głową, drżącą dłonią sięgając po swojej łopatki, gdzie zawsze czuł magiczne pulsowanie mocy Demasse. Teraz nie było tam już nic. Złapał łapczywy wdech, kiedy świat znowu zaczął gwałtownie wirować, jakby targany lawiną emocji, próbujących znaleźć ujście z jego umysłu.

Nie pójdzie.

Nie miał dokąd.

Nikogo tam nie znał.

Nie zostanie znowu całkiem sam.

Demon nie miał zamiaru dłużej ciągnąć tego przedstawienia. Teraz Arkade nie potrafił tego zrozumieć, ale pewnego dnia przekona się, że to było dla niego najlepsze wyjście. Mężczyzna spodziewał się, że nie obędzie się bez łez, ale wszystko kiedyś minie, pozbiera się.

Odwrócił się bez słowa, nie zdołał jednak zrobić ani jednego kroku, kiedy poczuł uścisk drżącej dłoni na przedramieniu.

- Błagam... - zapłakał młodzik, opadając na kolana, w płachtę białego puchu pod stopami mężczyzny. - Nie zostanę tu! Nie chcesz mi wierzyć, że jestem gotowy, chociaż nigdy cię nie zawiodłem. Nie jestem słaby, nie muszę się ukrywać!

Szlachcic poczuł jak powoli zaczyna oblewać go złość. Czy ten smarkacz naprawdę niczego nie rozumiał? Był w stanie przymknąć oko na jego ostatnie nieposłuszeństwo, ale teraz przekraczał wszelkie granice. Już wiedział, że robił ogromny błąd, pozwalając mu się do siebie zbliżyć.

Nigdy więcej nie popełni tego błędu.

- Twierdzisz że nie jesteś słaby, a drżysz ze strachu, bo wiesz, że zostaniesz tutaj sam. W imię czego chcesz umrzeć? Bo chcesz się pobawić w bohatera?! - wrzasnął na niego, mierząc lodowatym spojrzeniem. – Zejdź mi z oczu!

On naprawdę sądził, że wyjdą z tego wszystkiego cało i będą żyli szczęśliwie i w spokoju? Matka naopowiadała mu zbyt wiele bajek, jeśli chłopak faktycznie wierzył w szczęśliwe zakończenia. Wielkie czyny zawsze były okupione wielkimi konsekwencjami. Ten, kto nie był w stanie oddać życia w drodze do celu, nigdy się nawet do niego nie zbliży.

- Po prostu chcę być z tobą...

- Nie rozśmieszaj mnie – zakpił. - Zabrałem cię z domu, zniewoliłem i lałem, żebyś był mi posłuszny. Zabrałem ci wszystko, a potem oddawałem po kawałku, żebyś stał się lojalny. Nie masz powodów, żeby czuć do mnie coś innego niż nienawiść.

- Ale czuję... - odparł młodzik, wycierając rękawem mokre od łez policzki. - Skoro jestem dla ciebie nikim... To dlaczego po prostu mnie nie zabijesz? - wypłakał, drżąc na całym ciele. - Skoro nic dla ciebie nie znaczę.

Demon nie wierzył w to, co słyszy. Jakim prawem gówniarz tak do niego mówił? Był aż tak zdesperowany, że stracił rozum? Naprawdę chciał tak skończyć?

Demasse kiwnął głową.

Zaraz się przekona.

Chwycił w garść białe włosy chłopaka i gwałtownym szarpnięciem postawił go do pionu. Pchnął go na drzewo tuż za jego plecami i przyparł tak, że nie mógł nawet drgnąć. Z sakwy wysunął sztylet i błyskawicznym ruchem przyłożył mu go do gardła. Po aksamitnej skórze popłynęła stróżka krwi.

- Wynoś się – wysyczał. - Więcej szans nie będzie – ostrzegł, patrząc groźnie w niebieskie, wilgotne oczy.

I zobaczył w nich coś, czego jeszcze nigdy nie zdołał dostrzec. Była tam złość, strach, rozpacz. Ale i determinacja tak ogromna, że jego dłoń mimowolnie się zawahała. Nigdy nie sądził, że ten mały, naiwny chłopiec, którego siłą zatrzymał przy sobie, pewnego dnia naprawdę będzie gotów dla niego zginąć.

Co on najlepszego z nim zrobił?

Ostrze upadło na ziemię i zniknęło gdzieś pod zaspą śniegu, gdy demon ujął twarz młodzieńca obiema rękami i złączył ich wargi w pocałunku, gwałtownym i głębokim jak wrzący w nim potok myśli.

Ostatnim.

- Następnym razem, przysięgam, naprawdę cię zabije – wyszeptał, gdy już oderwał się od jego ust, patrząc jak niebieskie spojrzenie robi się nagle nieobecne i mętne. – Teraz śpij...

Poczuł jak młodzik, do tej pory dygoczący i kurczowo wczepiony w jego tors, rozluźnia się całkowicie, aż jego ciało oklapło bezwładnie w jego ramionach.

- Wybacz... – szepnął, kładąc go ostrożnie na ziemi, choć wiedział, że chłopak nie mógł tego słyszeć.

Pogłaskał zmierzwione, białe kosmyki, ze zdumieniem zauważając, że ręka dziwnie mu drży. Wyszeptał kilka niezrozumiałych słów, patrząc jak przez wygładzoną snem, jasną twarz przechodzi delikatny grymas. A potem wstał i jeszcze przez krótki, ulotny moment lustrował ten widok w zupełnej ciszy. Pokręcił głową.

Tak będzie dla niego najlepiej.

Ruszył przed siebie, nie oglądając się ani przez chwilę. Prawdopodobnie życie szykowało dla niego ostatni rozdział. Nie chciał, by i dla młodzieńca taki był…




1 komentarz: