sobota, 19 stycznia 2013

Rozdział 5 - "Przebudzenie?"


Pięćdziesiątka żołnierzy, z Makadorem Demasse oraz Diego Malborio na czele, maszerowała żwawym krokiem w kierunku brzegu, gdzie znajdowały się obecnie szalupy. Brązowowłosy kapitan trzymał w swych ramionach drobnego młodzieńca. Almagedorczycy ledwo przebijali się przez śnieżne zaspy. Biała skorupa robiła się coraz to grubsza i twardniała z każdą chwilą. Ostre, lodowe płatki spadały z nieba w dół, nabierając niesamowitej szybkości. Mróz był nieznośny nawet dla wyspecjalizowanych wojowników wulkanicznej krainy. Załoga była już niedaleko celu. Z ich pozycji dało się dostrzec delikatny, wręcz szczątkowy zarys wojskowych okrętów. Mimo kurczącej się odległości, Demasse nie pozwalał na zmianę tempa. Nie chciał spotkać na swej drodze goblinów. Te stworzenia może i nie były groźne w pojedynkę, czemu nie warto się dziwić. Bądź co bądź, największe okazy mierzyły nie więcej niż metr. W grupie jednak stawały się prawdziwymi bestiami. Nie tylko były zręczne, lecz także wytrzymałe. Ich skóra wyglądem, a możliwe że i właściwościami, przypominała średniowieczną kolczugę. Jedynym pocieszeniem było to, że na Armagedonie występowały zielone gobliny, dużo łagodniejsze i słabsze niż ich czarni krewni z Almagedoru. Mimo oczywistego faktu, Makador zdawał sobie sprawę, iż obydwa gatunki słusznie uznano za drapieżniki, tym bardziej odetchnął z ulgą, gdy po godzinach marszu dotarł wraz z załogą na skraj lądu. Teraz czekał Demasse poważny dylemat. Pamiętał, że przy zarzucaniu kotwic parę godzin temu, łańcuchy mocno się splątały.  Z pewnością udałoby się przywrócić je do ładu, ale po nieokreślonym, z pewnością długim, czasie. Została możliwość przepłynięcia przez ocean szalupami, lecz należała do zbyt niebezpiecznych opcji. W dodatku przeprawa niewielkimi łodziami przez ogromny ocean mogła trwać wieki. Nie mówiąc już o tym, że białowłose znalezisko, dla którego Demasse, Malborio oraz pozostali żołnierze zawracali, potrzebowało jak najlepszych warunków, a takie można było zastać tylko na statku, nie innym jak sławny Urizel.
Dla Makadora cała ta sytuacja była po prostu śmieszna.  Pięćdziesiąt dwie osoby miały płynąć na Almagedor z powodu jednego, marnego, nic niewartego Armagedończyka, którego powinni zabić na miejscu, jak każdego innego. Prawdziwy bezsens, marnotrawienie cennego czasu oraz szarganie jego sponiewieranych nerwów.
Może Diego miał rację? To był jeden z jego gorszych dni - może nie życia, ale z pewnością tego miesiąca. Po dłuższych rozważaniach zorientował się, że stoi w tym samym miejscu już około kwadrans. Wzrok wszystkich spoczywał na jego ustach, jakby wyczekiwali, aż wypłyną z nich w końcu jakieś bardziej lub mniej konkretne dźwięki. Jeszcze chwilę tak stał, nie zaszczycając nikogo łaskawym spojrzeniem, po czym leniwie poruszył wargami, oblizał je szybko i wydał komendę
- Do szalup, kierujcie się wszyscy w stronę okrętów! Zabieramy tylko Urizel.
Brunet umilkł, a na jego twarzy z powrotem pojawiło się niemałe znudzenie, połączone z ironicznym uśmieszkiem. Diego, stojąc tuż przy czarnowłosym, spoglądał jak żołnierze ze znikomą elegancją, pchają się do łodzi. Potem popatrzył na szalupy, powoli odpływające od brzegu.
- Chodź, Makadorze - rzucił, po czym sam wsiadł na pokład jednej z nich z niesamowitą gracją. Demasse podążył za nim, zdjął białowłosego chłopca z pleców przyjaciela, pierwszy raz poczuł jak delikatna i krucha była ta istotka. Położył go na ziemi, ujął wiosła w swe silne ręce i zaczął energicznie wiosłować. Na powierzchni czarnej, mętnej wody dalej tworzyły się wysokie fale. Ocean był tego dnia nadzwyczaj niespokojny. Łódź kiwała się na przemian, w lewo i w prawo, do przodu i do tyłu. W głowie Makadora zawitała pewna myśl - mianowicie, że jeśli wiatr nie ustąpi, to szalupa po prostu wywróci się do góry dnem. Może nie uda się uratować chłopca przed zatonięciem, a on sam będzie mógł kontynuować misję? W krótkim czasie marzenia Demasse zostały rozwiane, zatrzymali się przed Urizelem. Spojrzał z żalem na stary, piękny okręt, jakby miał pretensje, że stał tak blisko. Dobili na miejsce, gdzie znajdowała się drabina prowadząca prosto na pokład. Brunet bez słowa zaczął przedostawać się do góry po szczeblach. Diego zabrał chłopca na swe barki i uczynił to samo. Dowódca z niemałą dumą stanął na pokładzie. Pięćdziesiątka żołnierzy dalej dryfowała przed statkiem, czekając, aż Demasse pozwoli na wejście na pokład, jednak tak się nie stało. Panował gwar, zniecierpliwieni Almagedorczycy zaczęli hałasować.
- Cisza! - warknął brunet. - Powierzę wam wszystkim zadanie! Kotwice są zaplątane! Od tej chwili macie obowiązek przywrócić je do ładu! - po tych słowach umilkł na chwilę, a na jego twarz wstąpił chytry uśmiech. - W ciągu dwóch godzin.
Żołnierze zaniemówili. Odplątanie tak potężnych łańcuchów w tak krótkim czasie graniczyło z cudem.
- Makador To niemożliwe! - krzyknął jeden z nich. - Za mało czasu! - kontynuował.
uniósł brwi do góry, ukazując niezadowolenie z postępku żołnierza.
- Pozwoliłem ci mówić? - zapytał zimno. - Macie tyle, nie dłużej.
- Czy mogę coś powiedzieć? - spojrzał na Makadora, zaś ten uniósł brwi jeszcze bardziej w górę. Czegoś w tym pytaniu brakowało. - Dowódco? - poprawił się szybko szeregowy.
- Słucham - rzekł demon.
- Co się stanie, jeśli nie zdążymy?
- Nie chcesz wiedzieć. Powodzenia - Makador obrócił się na pięcie i począł oddalać się od relingu. Za nim poszedł Diego.
- Makadorze! - krzyknął. - Czekaj, na litość boską!
Demasse zwolnił na tyle, aby Malborio zdołał go dogonić. Gdy tak się stało, szatyn na powrót zaczął mówić
- Gdzie chcesz położyć tego chłopaka? - wskazał na młodzieńca, opierającego się na jego umięśnionych barkach.
- Najlepiej gdzieś na dnie oceanu - zironizował brunet
- Przestań się wydurniać. Gdzie?
- Daj mi go - zażądał. - Zajmę się tym bachorem, a ty będziesz nadzorował załogę. Nie ufam im zbytnio - powiedział, po czym zabrał chłopca z ramion szatyna.
- No dobrze - zgodził się Diego. - Dalej mam ich straszyć limitem czasowym? - uśmiechnął się szeroko
- Wtedy pracują szybciej - powiedział Makador, po czym ruszył przed siebie, zostawiając przyjaciela w tyle.
Malborio, nie czekając dłużej, podążył w stronę żołnierzy. Brunet powoli przemierzał pokład okrętu, jego wzrok wędrował od jednej deski do drugiej. Wreszcie napotkał schody, którymi zszedł w dół, prosto do ładowni. Gdy stanął już w pomieszczeniu, położył chłopca na ziemi.
- I co, mały? Potrzebujesz pomocy, tak?- westchnął przeciągle, przyglądając mu się uważnie. Podwinął rękawy i powoli zaczął zsuwać wcześniej uwiązaną szmatę z drobnych bioder białowłosego. Ze zdziwieniem spojrzał na oczy młodzieńca. Wydawało mu się, że powieki lekko drgnęły.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.