Pięćdziesiątka żołnierzy, z Makadorem Demasse oraz
Diego Malborio na czele, maszerowała żwawym krokiem w kierunku brzegu, gdzie
znajdowały się obecnie szalupy. Brązowowłosy kapitan trzymał w swych ramionach
drobnego młodzieńca. Almagedorczycy ledwo przebijali się przez śnieżne zaspy.
Biała skorupa robiła się coraz to grubsza i twardniała z każdą chwilą. Ostre,
lodowe płatki spadały z nieba w dół, nabierając niesamowitej szybkości. Mróz
był nieznośny nawet dla wyspecjalizowanych wojowników wulkanicznej krainy.
Załoga była już niedaleko celu. Z ich pozycji dało się dostrzec delikatny,
wręcz szczątkowy zarys wojskowych okrętów. Mimo kurczącej się odległości,
Demasse nie pozwalał na zmianę tempa. Nie chciał spotkać na swej drodze
goblinów. Te stworzenia może i nie były groźne w pojedynkę, czemu nie warto się
dziwić. Bądź co bądź, największe okazy mierzyły nie więcej niż metr. W grupie
jednak stawały się prawdziwymi bestiami. Nie tylko były zręczne, lecz także
wytrzymałe. Ich skóra wyglądem, a możliwe że i właściwościami,
przypominała średniowieczną kolczugę. Jedynym pocieszeniem było to, że na
Armagedonie występowały zielone gobliny, dużo łagodniejsze i słabsze niż ich
czarni krewni z Almagedoru. Mimo oczywistego faktu, Makador zdawał sobie
sprawę, iż obydwa gatunki słusznie uznano za drapieżniki, tym bardziej
odetchnął z ulgą, gdy po godzinach marszu dotarł wraz z załogą na skraj lądu.
Teraz czekał Demasse poważny dylemat. Pamiętał, że przy zarzucaniu kotwic parę
godzin temu, łańcuchy mocno się splątały. Z pewnością udałoby się
przywrócić je do ładu, ale po nieokreślonym, z pewnością długim, czasie.
Została możliwość przepłynięcia przez ocean szalupami, lecz należała do zbyt
niebezpiecznych opcji. W dodatku przeprawa niewielkimi łodziami przez ogromny
ocean mogła trwać wieki. Nie mówiąc już o tym, że białowłose znalezisko,
dla którego Demasse, Malborio oraz pozostali żołnierze zawracali, potrzebowało
jak najlepszych warunków, a takie można było zastać tylko na statku, nie
innym jak sławny Urizel.
Dla Makadora cała ta sytuacja była po prostu
śmieszna. Pięćdziesiąt dwie osoby miały płynąć na Almagedor z powodu
jednego, marnego, nic niewartego Armagedończyka, którego powinni zabić na
miejscu, jak każdego innego. Prawdziwy bezsens, marnotrawienie cennego czasu
oraz szarganie jego sponiewieranych nerwów.
Może Diego miał rację? To był jeden z jego gorszych
dni - może nie życia, ale z pewnością tego miesiąca. Po dłuższych
rozważaniach zorientował się, że stoi w tym samym miejscu już około
kwadrans. Wzrok wszystkich spoczywał na jego ustach, jakby wyczekiwali, aż
wypłyną z nich w końcu jakieś bardziej lub mniej konkretne dźwięki. Jeszcze
chwilę tak stał, nie zaszczycając nikogo łaskawym spojrzeniem, po czym leniwie
poruszył wargami, oblizał je szybko i wydał komendę
- Do szalup, kierujcie się wszyscy w stronę okrętów!
Zabieramy tylko Urizel.
Brunet umilkł, a na jego twarzy z powrotem pojawiło
się niemałe znudzenie, połączone z ironicznym uśmieszkiem. Diego, stojąc tuż
przy czarnowłosym, spoglądał jak żołnierze ze znikomą elegancją, pchają się do
łodzi. Potem popatrzył na szalupy, powoli odpływające od brzegu.
- Chodź, Makadorze - rzucił, po czym sam wsiadł na
pokład jednej z nich z niesamowitą gracją. Demasse podążył za nim, zdjął
białowłosego chłopca z pleców przyjaciela, pierwszy raz poczuł jak delikatna i
krucha była ta istotka. Położył go na ziemi, ujął wiosła w swe silne ręce i
zaczął energicznie wiosłować. Na powierzchni czarnej, mętnej wody dalej
tworzyły się wysokie fale. Ocean był tego dnia nadzwyczaj niespokojny. Łódź
kiwała się na przemian, w lewo i w prawo, do przodu i do tyłu. W głowie
Makadora zawitała pewna myśl - mianowicie, że jeśli wiatr nie ustąpi, to
szalupa po prostu wywróci się do góry dnem. Może nie uda się uratować chłopca
przed zatonięciem, a on sam będzie mógł kontynuować misję? W krótkim czasie
marzenia Demasse zostały rozwiane, zatrzymali się przed Urizelem. Spojrzał z
żalem na stary, piękny okręt, jakby miał pretensje, że stał tak blisko. Dobili
na miejsce, gdzie znajdowała się drabina prowadząca prosto na pokład. Brunet
bez słowa zaczął przedostawać się do góry po szczeblach. Diego zabrał chłopca
na swe barki i uczynił to samo. Dowódca z niemałą dumą stanął na pokładzie.
Pięćdziesiątka żołnierzy dalej dryfowała przed statkiem, czekając, aż Demasse
pozwoli na wejście na pokład, jednak tak się nie stało. Panował gwar,
zniecierpliwieni Almagedorczycy zaczęli hałasować.
- Cisza! - warknął brunet. - Powierzę wam wszystkim
zadanie! Kotwice są zaplątane! Od tej chwili macie obowiązek przywrócić je do ładu!
- po tych słowach umilkł na chwilę, a na jego twarz wstąpił chytry uśmiech. - W
ciągu dwóch godzin.
Żołnierze zaniemówili. Odplątanie tak potężnych
łańcuchów w tak krótkim czasie graniczyło z cudem.
- Makador To niemożliwe! - krzyknął jeden z nich. - Za
mało czasu! - kontynuował.
uniósł brwi do góry, ukazując niezadowolenie z
postępku żołnierza.
- Pozwoliłem ci mówić? - zapytał zimno. - Macie tyle,
nie dłużej.
- Czy mogę coś powiedzieć? - spojrzał na Makadora, zaś
ten uniósł brwi jeszcze bardziej w górę. Czegoś w tym pytaniu brakowało. -
Dowódco? - poprawił się szybko szeregowy.
- Słucham - rzekł demon.
- Co się stanie, jeśli nie zdążymy?
- Nie chcesz wiedzieć. Powodzenia - Makador obrócił
się na pięcie i począł oddalać się od relingu. Za nim poszedł Diego.
- Makadorze! - krzyknął. - Czekaj, na litość boską!
Demasse zwolnił na tyle, aby Malborio zdołał go
dogonić. Gdy tak się stało, szatyn na powrót zaczął mówić
- Gdzie chcesz położyć tego chłopaka? - wskazał na
młodzieńca, opierającego się na jego umięśnionych barkach.
- Najlepiej gdzieś na dnie oceanu - zironizował brunet
- Przestań się wydurniać. Gdzie?
- Daj mi go - zażądał. - Zajmę się tym bachorem, a ty
będziesz nadzorował załogę. Nie ufam im zbytnio - powiedział, po czym zabrał
chłopca z ramion szatyna.
- No dobrze - zgodził się Diego. - Dalej mam ich
straszyć limitem czasowym? - uśmiechnął się szeroko
- Wtedy pracują szybciej - powiedział Makador, po czym
ruszył przed siebie, zostawiając przyjaciela w tyle.
Malborio, nie czekając dłużej, podążył w stronę
żołnierzy. Brunet powoli przemierzał pokład okrętu, jego wzrok wędrował od
jednej deski do drugiej. Wreszcie napotkał schody, którymi zszedł w dół, prosto
do ładowni. Gdy stanął już w pomieszczeniu, położył chłopca na ziemi.
- I co, mały? Potrzebujesz pomocy, tak?- westchnął
przeciągle, przyglądając mu się uważnie. Podwinął rękawy i powoli zaczął zsuwać
wcześniej uwiązaną szmatę z drobnych bioder białowłosego. Ze zdziwieniem
spojrzał na oczy młodzieńca. Wydawało mu się, że powieki lekko drgnęły.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz