Jasne słońce zsyłało na lodową skorupę
Nardeonu swe ciepłe promienie. Na powierzchni oceanu tańczyły wysokie
fale, kierowane przez sztormowy wicher. Po przejrzystej, szafirowej wodzie nie
został nawet znikomy ślad. Była jedynie czarna niczym smoła ciecz,
doskonale kontrastująca ze śnieżnobiałymi lądami. Po tej właśnie substancji
sunęły floty Almagedorskich statków. Tych potężnych, masywnych łodzi były całe
setki, może nawet tysiące. Tworzyły szczelną powłokę, zasłaniając toń
morską w każdym zakamarku. Bezustannie płynęły, przeciskając się między sobą.
Niektóre zderzały się i tonęły na miejscu, a będący w nich ludzie
próbowali dostać się na inne pokłady. Panował nieokiełznany chaos.
Nieliczni dowódcy usiłowali zaprowadzić porządek. Nadaremnie. W
końcu zrozumieli, iż ich wysiłek nie odnosił skutków. Warto było
tylko czekać, aż ukaże się ląd. Patrząc na flotę można było zaobserwować
coś ciekawego.
Jeden statek wyróżniał się spośród tych pospolitych.
Płynął w samym środku, jednakże łodzie omijały go szerokim łukiem, o
promieniu może dwustumetrowego zasięgu. Ociekał on złotem oraz drogimi,
luksusowymi tkaninami, jak kaszmir i jedwab. Drewno, z którego powstał, było
czarne niczym węgiel. Wzdłuż pokładu w prostej linii układały się latarnie
zdobione szlachetnymi kamieniami. Rubiny, szafiry, perły oraz turkusy mieniły
się pięknymi, intensywnymi barwami. Statek był ogromny i z pewnością robił
ogromne wrażenie. Wzbudzał postrach i podziw. Nie było w tym nic
niesłychanego. Była to łódź ważniejszych osobistości, poniekąd zwana
„Urizelem". Przewoziła najważniejszych generałów i dowódców od dwudziestu
trzech lat. Nie był to więc pierwszy raz, kiedy wyruszała na krwawą wojnę.
Na pokładzie znajdował się młody dowódca floty, a
jednocześnie wysoko urodzony demon. Makador Demasse. Ten wysoki,
długowłosy mężczyzna o niesamowitej, wręcz posągowej sylwetce,
po raz pierwszy kierował flotą wojskową. Milczał, luźno opierając się
łokciami o reling. W jego szmaragdowych oczach widać było złość,
także ciemne brwi marszczyły się w geście zdenerwowania. Wiatr szarpał
jego kruczoczarnymi włosami, wzmagając narastający w żyłach gniew. Rysy miał
mocne, ostre, jakby niebezpieczne. Cała jego postać była wręcz onieśmielająca.
Nagle zabrzmiał donośny głos marynarza,
spotęgowany jeszcze przez róg, pełniącego funkcję nagłaśniacza.
„LĄD!"- krzyczał przez dłuższą chwilę. Czarnowłosy, nie czekając dłużej,
odwrócił się, opierając zgrabne pośladki o barierki.
- Zrzucać kotwice! Żagle zasunąć! - rozkazał donośnym,
odrobinę znudzonym głosem. - Ruszać się!
Niespiesznym krokiem udał się na najwyższy pokład.
Marynarz bez protestów przekazał mu róg.
- Generałowie floty mają obowiązek zatrzymać się ze
statkami w jak najkrótszym czasie! Jeżeli moje polecenie nie zostanie spełnione
przez którąś z łodzi, zostanie ona zatopiona natychmiastowo! Jeszcze raz
powtarzam! Zrzucić kotwice i schować żagle! - wykrzyczał stanowczym i
zimnym tonem, po czym oddał narzędzie w ręce marynarza. Zszedł równie
niespiesznie na dół po stromych, drewnianych schodach. Wszystko miał pod ścisłą
kontrolą, ale ledwo utrzymywał się w pionie. Statek ślizgał się po oceanie już
od czterech dni, a brunet nie przepadał za wodą. Gdyby nie przekonanie, że
był za wszystko odpowiedzialny, dawno padłby z wycieńczenia. Podążył do
ładowni, gdzie od samego rana czekał na niego cierpliwie dobry znajomy.
- Makadorze! - krzyknął wysoki szatyn, kierując się w
stronę czarnowłosego. - Podejdź tutaj! - dodał po chwili, marszcząc ciemne,
wyraziste brwi.
- Słucham - rzucił brunet, szczerząc się złośliwie,
podchodząc do mężczyzny.
- Nie sądzisz, że trochę się spóźniłeś? Biegasz tam i
z powrotem, tak? - uśmiechnął się drugi, przymykając niesamowite, miedziane
oczy i pewnie obejmując swojego przyjaciela ramionami. - Wstałeś dziś lewą
nogą?
- Można tak powiedzieć - westchnął przeciągle Demasse,
odpychając nachalne ręce. - Ta żałosna banda nie potrafi nawet walczyć, a co
dopiero wygrać - wyraził się dość nieprzychylnie o załodze.
- Mówisz o najlepiej wyszkolonych jednostkach -
powiedział po chwili szatyn, kierując wzrok prosto na szmaragdowe tęczówki
przyjaciela.
Ten zaś spoglądał na spróchniałe deski, tworzące
podłogę ładowni. Przydałoby się odnowić… Wyjrzał przez okno i spostrzegł, że
niektóre ze statków dalej uparcie suną do przodu.
- Cholera - warknął, odwracając się na pięcie.
- Makadorze, spokojnie… - odezwał się szatyn, chcąc go
zatrzymać.
- Diego, chcę wygrać tę bitwę - rzekł tonem
nieznoszącym sprzeciwu i udał na pokład niżej, do zbrojowni. Chciał załadować
potężne, stalowe armaty, a raczej kazać załodze wykonać ten rozkaz, jednak do
głowy przyszedł mu lepszy, łatwiejszy do zrealizowania pomysł. Spokojnie
przemierzając drogę, uśmiechał się jadowicie. Znowu stanął obok
zdezorientowanego marynarza. Wystarczyło jedno spojrzenie demonicznych oczu, a
w jego ręce znalazł się róg. Rzucił obojętne podziękowanie i znowu
podniósł głos.
- Jeszcze raz powtarzam! Te statki, które nie
zatrzymają się, zostaną zatopione! Stać i to natychmiast!
Diego, słysząc przyjaciela z niższego pokładu,
uśmiechnął się lekko. Zdawał sobie z sprawę z tego, jakim Makador starał się
być stanowczym przywódcą.
- Statki z oznakowaniami F440, B651, C14 oraz
C004 mają natychmiast złożyć żagle! Jeżeli nie zdołacie się zatrzymać, za
dwadzieścia sekund rozpoczniemy działania inwazyjne! - Demasse oparł się o
reling i liczył z lekkim uśmieszkiem. Nic nie napawało go takim szczęściem jak
możliwość pokazania, kto tutaj był panem. Oczywiście byłoby jeszcze lepiej,
gdyby nikt jego autorytetu nie kwestionował.
- Atak na cel F440 oraz C004! - krzyknął po chwili.
W dłoni mężczyzny ukazała się krwawoczerwona kula
energii. Nie czekając długo, Makador mocno się zamachnął i wyrzucił kulę w
powietrze, dokładnie wymierzając cel. Gdy energia dosięgła żagli statku, cały
zaczął płonąć, po czym efektownie roztrzaskał się na kawałki. Pasażerowie łodzi
wylecieli w powietrze, wrzeszcząc z przerażenia i rozrywającego bólu. Brunet
był silnym wojownikiem, ponadto obdarzony został mocą diabłów. Wszyscy
wiedzieli, że nie należy z nim zadzierać, ponieważ można ponieść tego surowe
konsekwencje.
Był bardzo szanowany, nie tylko z uwagi na energię,
jaką dysponował, ale także silny, władczy charakter - no i oczywiście był
magnatem.
Mimo że posiadał znaczną potęgę, dalej byli lepsi od
niego lub tacy, którzy się z nim równali.
Reszta dowódców wzięła na cel drugi statek. Po obydwu
łodziach nie zostało żadnych pozostałości. Porozrzucane po powierzchni wody
deski powoli zatopiły się w czarnej substancji. Demasse nie zabijał swych
rodaków bez żalu. Nie przynosiło mu to zadowolenia ani nie uznawał
mordowania stworzeń za rutynową czynność. Wiedział jednak, że musi być
stanowczy.
Po raz pierwszy powierzono mu władzę nad załogą,
podczas gdy jego rówieśnik, Diego, był już pełnoprawnym kapitanem - co się z
tym wiązało, dostawał takie zadania bardzo często i bez żadnych obaw ze strony
władz.
Wszystkie statki zatrzymały się. Potężne kotwice splątały
się ze sobą, co stanowiło poważny problem, biorąc pod uwagę drogę powrotną.
Żołnierze, kapitanowie oraz inni przywódcy płynęli szalupami w stronę
oblodzonego brzegu. Widok kilkudziesięciu tysięcy niewielkich łodzi, może
wydawać się niespotykany, lecz na Nardeonie należało to do jednych z
najzwyczajniejszych rzeczy. Stutysięczna armia na czele z Makadorem Demasse,
Diego Malborio, pięćdziesiątką generałów, dwoma setkami dowódców, trzema
setkami trenerów, oraz setką kapitanów zaczęła podążać w stronę najpotężniejszego
miasta Armagedonu, zwanego Memfiks. Potężne legiony przebijały się przez
warstwy śniegu. Powoli i spokojnie, nie brakowało im czasu. Dowódca oddziału,
będącego już od kilku godzin w Memfiks, powiadamiał o stratach i położeniu, w
jakim znajdowali się wojownicy. Szkody były bardzo niewielkie. Makador
prowadził, więc oddział poruszał się dość powolnym tempem, nie raz zbaczając z
kursu. Czujne oko bruneta nagle spostrzegło zagrożenie - sporą grupę dziko
żyjących, czarnych smoków. Były jakieś trzysta metrów od nich. Ze złością
machały skrzydłami, a ich czerwone oczy spoglądały prosto na nieoczekiwanych
przybyszów.
- Makadorze - zaczął Diego. - Te bestie…
- Widzę …- zmarszczył brwi w geście skupienia. -
Raczej nas zauważyły. Jak myślisz, zaatakują?
Demon nie chciał zabijać gadów, jeśli nie było to
konieczne. Czarny smok był stworzeniem czczonym przez Almagedor i zasługiwał na
szacunek.
- Jeśli pójdziemy dalej, na pewno podążą za nami -
odpowiedział. - Chyba nie mamy wyjścia, trzeba je zabić - stwierdził po chwili
szatyn.
Makador odwrócił się od przyjaciela i podszedł do
jednego z generałów. Ten położył rękę na jego umięśnionym ramieniu. Demasse
spojrzał mężczyźnie w oczy i otworzył usta.
- Generale Druon?- zaczął brunet.
- Tak, Makadorze? - nie spuszczał wzroku z
czarnych jaszczurów.
- Rozpoczynamy atak?
Generał tylko pokiwał głową, dając do zrozumienia, że
to jedyne wyjście. Brunet przymknął oczy, po czym gwałtownie je otworzył.
Czarne źrenice rozszerzyły się, a demon nakazał zaatakować.
Żołnierze natychmiastowo rzucili się do walki na
śmierć i życie z wrzaskiem na ustach. Bestie ryknęły donośnie i uniosły się w
powietrze. Z gracją omijały lecące ku nim płonące strzały oraz magiczne
skupiska niszczącej energii. Ich czarne łuski połyskiwały, odbijając promienie
słoneczne. Almagedorczycy wiedzieli, że walka ze smokami jest dość mozolną
robotą, aczkolwiek konieczną. Powoli wyczerpane smoki zaczęły opadać na ziemię.
Była to dobra okazja dla żołnierzy. Rzucili się na bestie. Swymi ostrzami
przecinali ich grubą skórę i twarde niczym żelazo łuski. Walka skończyła się
niebawem. Jaszczury leżały na ziemi, wydając swoje ostatnie oddechy. Makador
spojrzał na pazury jednego z nich. Smoki były zaobrączkowane, co oznaczało, że
należały do oddziałów armagedońskich. Demon zmrużył oczy. Ta rasa wybrała
Almagedor, więc dlaczego te osobniki należały do wojsk leśnej krainy? Ponadto
ich kły miały niebieską barwę.
- Diego! Rusz się! - zawołał zaciekawiony Demasse, a
jago przyjaciel momentalnie pojawił się za nim.
- O co chodzi? - spytał obojętnie.
- Patrz na ich kły - wskazał. - Błękitne. Wiesz, co to
znaczy?
- Moc uzdrawiająca - zauważył szatyn. - Musiały leczyć
kogoś niedawno.
- KAPITANIE MALBORIO! DEMASSE! - usłyszeli ciężki głos
generała Mailsa. Ten człowiek nie odzywał się zbyt często. Jeśli już się
wypowiadał, musiał mieć naprawdę ważny powód. Co więcej, nienawidził Makadora.
Uważał, że czarnowłosy nie oddaje mu należnego szacunku, co było
niedopuszczalne. Tym bardziej Demasse zdziwił się, gdy generał wykrzykiwał
jego nazwisko. Nie czekając długo, mężczyźni poszli zobaczyć, co takiego
chce od nich ten człowiek. Stanęli naprzeciwko mężczyzny. Generał tylko kiwnął
głową w lewo, unosząc brwi do góry. Makador zrozumiał ten gest, nie oczekiwał,
że Mails odezwie się do niego choćby słowem. Spojrzał w wyznaczonym przez
generała kierunku. Jego źrenice rozszerzyły się ze zdziwienia. Ujrzał młodego
chłopca, leżącego na białym, mroźnym śniegu. Był zupełnie nagi, jego skóra
nabrała sinej barwy. Zamarzał na śmierć. Z pewnością był to Armagedończyk. Jako
dowódca, powinien go zabić. W końcu był to mieszkaniec wrogiego terytorium. Coś przyciągnęło
jego wzrok. Znamię rozciągające się od ramienia aż po palec lewej dłoni. Od
razu stwierdził, że musi to być jakaś pieczęć. A może to po prostu symbol, jaki
nakładają smoki, kiedy leczą rany? Zaintrygowało go to, lecz przepisy były
przepisami. Wyjął swój miecz i uniósł do góry. Ostrze połyskiwało odbijanym
światłem. Opuścił je szybko w dół, aby przeciąć tętnicę chłopca, jednak w
ostatniej chwili czyjaś ręka powstrzymała go.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.