sobota, 2 października 2021

Rozdział 77

- Nie chcę go tutaj, ma się wynosić - wysyczał Reavmor, wbijając rozeźlony wzrok w twarz krwiopijcy, krocząc tuż obok niego zamkowym korytarzem.

Za nimi wlókł się ogon zaciekawionych zjaw, szepczących ukradkowo między sobą i prawdopodobnie snujących już scenariusze tego, co się wydarzyło. Gdziekolwiek by nie mieszkał, wszędzie śledziły go pary wścibskich oczu. To musiała być jakaś klątwa, innego wytłumaczenia nie widział.

- Cyjan! - warknął Gabriel, by wampir w końcu przestał go ignorować.

Bezskutecznie.

W przypływie dobrej woli postanowił zaczekać z wszczynaniem awantury do czasu dotarcia do zamku, aż Arkade zniknie z zasięgu wzroku. Nie, żeby obchodziły go jego uczucia, po prostu nie w smak mu było słuchać jego płaczu. Przez moment nawet próbował rozegrać tę sprawę pokojowo, ale Cyjan zdawał się być głuchy na jego słowa.

Czym on sobie zasłużył na takie traktowanie?

Wiele mógł przeboleć, ale nie oglądanie twarzy Arkade każdego dnia. Nie będzie się na to godził. Jeśli wampir wyobrażał sobie, że on spokojnie na to przystanie, to był w ogromnym błędzie.

Nigdy.

Przenigdy tego nie zaakceptuje.

- Przykro mi, ale nie wyrzucę go na bruk, bo ty tak sobie życzysz – odparł w końcu wampir, nie przystając ani na moment w drodze do gabinetu.

Poniekąd dalej był na niego zły za to bezmyślne spoufalanie się z jedną z prostytutek Karo, ale nie miał czasu, by drążyć teraz temat. Musiał dowiedzieć się, co zaszło między demonem, a księciem. Zatrzymanie tak wysoko postawionej osoby jak Demasse wymagało nie lada powodu. Czy to możliwe, że ten tak sobie nagrabił? Venom dobrze wiedział, że przyjaciel, zresztą jak każdy, kto cokolwiek tu znaczył, miał swoje za uszami. Ale nawet jeśli, to etap podrostka, którego łatwo było złapać na gorącym uczynku, miał już dawno za sobą. Wampir nie mógł zdusić obawy, że to nie był przypadek ani zwykła pomyłka.

A Nataniel, o którego tak wściekała się harpia...

Szlachcicowi towarzyszyła gorzka świadomość, że skonfliktowane z demonem kapłaństwo zyskało niebywałą szansę, by dobrać się do czegoś, co wcześniej zdawało się nieosiągalne. Chwilowy, czy nie, spadek wpływów Demasse z pewnością miał zostać wykorzystany, a odesłanie Arkade do rezydencji oznaczało oddanie im go dobrowolnie.

Nie mógł na to pozwolić.

- Doprawdy? - Gabriel prychnął zirytowany.

Kiedy Venom stał się taki szlachetny? Brakowało tylko, żeby zaczął przygarniać zagubione sieroty z ulicy. Szkoda tylko, że o niego tak nie dbał.

- A mnie jakoś wyrzuciłeś – wypomniał już któryś raz. - Zresztą na jaką ulicę? Chyba gdzieś mieszkał do tej pory, prawda? Nie będę z nim żył pod jednym dachem – oznajmił. - Wybieraj, on albo ja! - zażądał, dalej uparcie dotrzymując właścicielowi kroku.

Krwiopijca pokręcił głową, powstrzymując nachalną ochotę, by krzyknąć na towarzysza. Czy on naprawdę niczego nie rozumiał? Był odpowiedzialny za Nataniela. Diego płynął statkiem gdzieś na drugim końcu świata, o ile w ogóle jeszcze żył, nie było na tym kontynencie ani jednego bezpiecznego miejsca dla Arkade poza tym zamkiem.

Co miał zrobić? Skazać go na śmierć?

- Obiecałem demonowi, że się nim zajmę – odparł niezupełnie zgodnie z prawdą.

Bo ta była taka, że swego czasu Demasse kategorycznie zabronił mu się zbliżać do młodzieńca, gdyby go zabrakło. Wampir był jednak pewien, że teraz mężczyzna żałował tych słów.

- Więc on jest ważniejszy, tak?! - krzyknęła harpia, zatrzymując się gwałtownie i obrzucając szlachcica wzrokiem, w którym obok niepohamowanej złości, błysnęło coś na kształt rozgoryczenia.

Venom nic nie odpowiedział.

Nie miał sił, by kłócić się z harpią, której i tak żadna odpowiedź by nie zadowoliła. Ruszył dalej, mając nadzieję jak najszybciej zamknąć się w gabinecie, zaczerpnąć odrobiny spokoju i pozbierać rozszalałe myśli.

- Teraz będziesz milczał?! - wrzasnął młodzik, wbijając urażone spojrzenie w plecy krwiopijcy, okryte obszernym, czarnym płaszczem. - Bo ja nie zasługuję nawet na wyjaśnienie?! Wspaniale, wynoszę się stąd!

Wampir poczuł jak oblewa go fala gorąca.

Co za bezczelny, niewdzięczny gówniarz...

Odwrócił się, aż płaszcz załopotał i dopadł do młodzika, popychając go na ścianę. Złapał harpię za ramię, patrząc na nią czerwonymi, przesyconymi złością oczami.

- Nigdzie nie pójdziesz – wywarczał, zaciskając palce na jego ręce niemal boleśnie.

Otrzeźwił go dopiero widok strachu w rozszerzonych, złotych ślepiach młodzieńca i czających się gdzieś w kącikach łez. Co on, na bogów, wyprawiał? Czy nie miał go chronić, cokolwiek by się nie działo? Przecież obiecał, że nigdy więcej nie pozwoli, by stała mu się krzywda, tymczasem sam doprowadzał go do płaczu.

Puścił go, z przerażeniem dostrzegając na jego skórze czerwone pręgi po jego własnych palcach.

- Gabriel... - szepnął, nie wiedząc, co powiedzieć.

Harpia odetchnęła, obejmując drżącą dłonią obolały nadgarstek, dalej niewiele rozumiejąc z tego, co właśnie zaszło.

- Wybacz, poniosło mnie – szlachcic wyciągnął do niego rękę w opiekuńczym geście. - Pokaż to – poprosił, sięgając do jego dłoni.

Nie dane było mu się jednak przyjrzeć, bo zaraz poczuł piekący ból na policzku, kiedy młodzik zamachnął się i w swoim mniemaniu, oddał mu sprawiedliwość z nawiązką. Przyłożył palce do pulsującej ciepłem skóry z gorzką świadomością, że chyba znowu na to zasłużył.

- Więcej o nic cię nie poproszę – wyszeptał w końcu Gabriel, łamiącym się głosem, w głowie mając tylko Arkade. - Jeżeli cokolwiek dla ciebie znaczę, nie każ mi na niego patrzeć każdego dnia – otarł łzy, toczące mu się po policzkach. - Proszę cię...

Venom pokręcił głową, zrezygnowanym wzrokiem mierząc zapłakaną twarz towarzysza.

- A gdybyś to ty był na jego miejscu? Jakbyś się poczuł pozostawiony na pastwę losu?

Młodzik wbił wilgotne spojrzenie w granitową posadzkę. Przez moment łudził się, że jego szczęście będzie dla wampira najważniejsze, on sam tak mówił. Życie szybko zweryfikowało te słowa.

- Ja nie muszę gdybać, to już za mną – odparł i ruszył do swojej do komnaty, nie patrząc już na mężczyznę.

Szlachcic chciał coś powiedzieć, ale za każdym razem, gdy już uchylał usta, zdawał sobie sprawę, że nie było teraz słów, które mogłyby cokolwiek zmienić. Aż w końcu młodzik zniknął za zakrętem...

Nie mógł spełnić jego prośby.

Nie wyobrażał sobie, co by zrobił, gdyby w analogicznej sytuacji Demasse tak postąpił, gdyby pozwolił skrzywdzić harpię bez żadnej walki, dla swojej wygody...

Westchnął ciężko i po dłuższej chwili ruszył korytarzem, z zamiarem zaszycia się wśród dokumentów i nieistotnych teraz spraw. Sam już nie wiedział, czy robił dobrze. Musiał trochę ochłonąć, w innym wypadku ostatnie tygodnie jego wysiłków mogły obrócić się wniwecz.

Dlaczego chłopak musiał być taki trudny...?

Nie dane mu było jednak zaznać spokoju, bo tuż przed drzwiami gabinetu zastał go widok dwóch, błękitnych tęczówek, wpatrujących się prostu w niego.

- Nataniel, to nie jest dobry moment – zastrzegł od razu, mając nadzieję, że to zakończy temat, jakikolwiek miał on być. - Idź do komnaty, odpocznij – polecił, spoglądając na nieco zmierzwione włosy chłopca i podpuchnięte jeszcze powieki.

Młodzik spuścił smętny wzrok, zastanawiając się, co powiedzieć. Krzyk Gabriela niósł się na cały zamek, chłopak usłyszał dość, by domyślić się, że nie jest tutaj mile widziany, a resztek wątpliwości pozbawiły go zjawy. Nie potrafił zrozumieć, dlaczego harpia pałała do niego taką nienawiścią, ale chyba nie miał na to wpływu, ani nawet prawa, by przypuszczać, co mogła czuć po tym wszystkim. Nigdy nie był najlepszym kłamcą i nie wyobrażał sobie udawania, że czuje się tu komfortowo. Zresztą... Bez demona to wszystko i tak nie miało znaczenia. Mógł zostać gdziekolwiek.

- Sprawiam ci tylko problem – mruknął, unosząc niebieskie spojrzenie na wampira.

Jeśli było cokolwiek, czego był pewien, to tego, że nie chciał, by ktokolwiek się przez niego kłócił.

Mężczyzna przetarł znużone oczy dłonią, starając się narzucić na twarz pogodny wyraz. Niezbyt skutecznie.

- Nie wygłupiaj się...

- Chciałbym wrócić do domu – oznajmił Arkade, nie czekając na odpowiedź szlachcica. - Poradzę sobie, nie martw się. Strażnicy mnie odprowadzą...

Venom powstrzymał naglącą ochotę, by przewrócić oczami.

Jak naiwny musiał być chłopak, by pomyśleć, że jego zdanie ma w tej sprawie jakiekolwiek znaczenie? Z takim właścicielem jak Demasse, powinien był już dawno zrozumieć, że jego życie nie należało do niego, a możliwość wyboru ograniczała się co najwyżej do tego, co chce zjeść na obiad, o ile w ogóle.

A może próbował tylko zrzucić z siebie ciężar poczucia winy? Bez różnicy.

W normalnym wypadku pewnie próbowałby pocieszyć chłopaka, ale dziś już nie miał na to sił.

- Zostaniesz tutaj – odparł beznamiętnym tonem. - I ani słowa więcej – uciął, widząc jak ten otwiera usta, by zaprotestować.

Młodzik zapatrzył się w drzwi gabinetu, za którymi zniknął krwiopijca. Nie potrafił odgonić myśli, że Venom patrzył na niego z niechęcią, jakimś oskarżeniem, jakby widział w nim sprawcę wszystkich swoich nieszczęść. Ale to przecież Gabriel go odrzucił, a nie na odwrót.

Z ociąganiem zawrócił do komnaty, którą przygotowała dla niego służba. Chciał tylko znowu poczuć na sobie dłonie demona, zasnąć we własnym łóżku, znużony przemijającym dniem...




Czujne spojrzenie demona prześlizgnęło się po kamiennych ścianach królewskiego lochu, skąpanych w bladym, przytłumionym świetle pochodni. Przytłaczającą ciszę przerwał męski krzyk, dochodzący gdzieś z głębi korytarza, po którym niczym lawina wybrzmiewały kolejne wrzaski, przekleństwa, groźby, błagania, choćby o łyk wody. Poczuł jak strażnik szturcha go w plecy głowicą miecza. Rzucił mu groźne spojrzenie, ale ruszył przed siebie. Widział dziesiątki pokaleczonych rąk, rozpaczliwie chwytających się stalowych krat, w półmroku dostrzegał twarze zniszczone chorobą, wykrzywione szaleństwem. Dwudziestu mężczyzn w jednej, maleńkiej, brudnej celi. Zapach przyprawiał o mdłości.

- Bez obaw – rzucił beztrosko książę, otoczony wiankiem strażników, podążając tuż za nim. - Dla dziedzica tronu znajdzie się osobna cela – zapewnił, uśmiechając się jednak wyjątkowo nieprzyjemnie.

Demasse milczał, beznamiętnie wpatrując się w oczy skazańców, jedne zamglone obłędem, inne zrezygnowane i zmęczone. Światło pochodni igrało beztrosko na jego twarzy. Nie miał zamiaru znowu dać się sprowokować, choć w myślach widział już jak obdziera królewskie dziecię ze skóry, którą najpierw dokładnie przypiecze.

Nie wierzył, że dał się podejść jak naiwny, niedorosły chłopiec.

Zamek celi odpuścił, a strażnik ze skrzypnięciem uchylił ciężkie, stalowe wrota.

Demon zmarszczył brwi. W ścianach celi wyryto liczne inskrypcje, mężczyzna słusznie podejrzewał, że ich słowa łączyły się w formuły magiczne, które miały na celu uniemożliwić osadzonemu używanie mocy. Miał już wątpliwą przyjemność przebywania w takich miejscach, niekoniecznie dobrowolnie, ale jeszcze nigdy w ojczystej krainie. Zastanawiał się, czy almagedorskie zaklęcia były równie silne jak te wrogów. 

Jeśli tak, nie było szans ich złamać.

- Przykujcie go – rozkazał książę, z pewną niechęcią opierając się o zimną, wilgotną ścianę. - Tylko ostrożnie, lubi wierzgać – zakpił, wpatrując się w pełne nienawiści, pociemniałe ze złości oczy demona.

Demassse uniósł dłonie, nie spuszczając wzroku z wykrzywionej zadowoleniem twarzy mężczyzny. Miał szczerą nadzieję, że ten ujrzy w nich swój nadchodzący koniec. Poczuł jak całe jego ciało drży, gdy żelazne kajdany zacisnęły się wokół jego nadgarstków, a ognista moc, do tej pory wściekle buchająca w jego wnętrzu, nagle zakrzepła.

Jeśli książę łudził się, że taką intrygą pozbawi go wolności lub przywilejów, to był w głębokim błędzie. Demon miał protekcję króla i rady, nie zdziwiłby się wcale, gdyby sprawa została zamieciona pod dywan, nawet gdyby był winny.

- Nie udawaj zdziwionego. Chyba nie sądziłeś, że zostawię ci wolne ręce, byś mógł udusić strażników? - zapytał jasnowłosy, dobywając złotej papierośnicy z kieszeni eleganckich spodni.

Gestem dłoni odesłał sługi.

- Gdybym chciał, leżeli by już martwi – odparł demon. - I ty również.

Niestety, coś takiego już nie mogłoby zostać przemilczane. A szkoda...

- Jeszcze zechcesz – zapewnił książę. - Gdy tylko uświadomisz sobie, co cię czeka. Chyba że przyszłego władcy nie przeraża nawet perspektywa śmierci – zaśmiał się, podchodząc bliżej i wypuszczając obłoczek dymu tuż przed twarzą szlachcica. - Wybacz, naprawdę chciałbym cię poczęstować, ale te okoliczności... - kpił dalej, z premedytacją dolewając oliwy do ognia.

Od wielu lat czekał na okazję, by pokazać szlachcicowi, gdzie jego miejsce. Zawsze, gdy na niego patrzył, widział w tych zielonych tęczówkach tylko tę wyższość, litość, w jego głosie pobrzmiewała drwina. Jak śmiał go lekceważyć? Kto dał mu prawo, by stawiać się wyżej od niego?

- Tak dawno nie mieliśmy okazji zamienić słowa – rzekł, jakby się nad czymś zastanawiając. - Przyjemniej byłoby przy winie, prawda?

Demon parsknął śmiechem.

- Byłoby łatwiej słuchać twojej paplaniny – przyznał, obserwując jak twarz mężczyzny tężeje.

Nie uśmiechała mu się wizja ich dwóch przy jednym stole, dlatego wszelkie zaproszenia skrupulatnie odrzucał. Wystarczyło, że musiał dorastać z księciem pod jednym dachem, a ten nigdy nie tracił okazji, by okazać mu swoją nieprzychylność. To były czasy, gdy jeszcze musiał się przed nim kłaniać, w przeciwnym razie mógł się spodziewać skargi u króla.

Ten szczyl nigdy nie potrafił samemu załatwiać swoich spraw.

- Uważaj, żeby ta paplanina nie była ostatnim, co usłyszysz w życiu – zagroził królewski syn.

- Daruj sobie puste groźby – szlachcic wbił w niego ostre spojrzenie. - Myślisz, że zabiją mnie na polecenie takiego błazna?

Widział jak wargi księcia zaciskają się w złości, choć ten ze wszystkich sił starał się zachować kamienną twarz. Najwyraźniej jednak nie był w stanie.

Sekundę później poczuł jego pięść, z impetem wgniatającą mu się w rozciągnięty brzuch. Zacisnął powieki z bólu, kuląc się na tyle, na ile pozwoliły mu przypięte do ściany dłonie. Złapał gwałtownie powietrze, unosząc wzrok na mężczyznę, rozcierającego obolałe po uderzeniu kostki.

Zabije skurwysyna, choćby miał za to trafić na samo dno piekieł...

- Ależ skąd, masz prawo do procesu – zapewnił książę, na powrót przybierając pogodny wyraz twarzy. - Masz mnie za zbira? Kapłani osądzą cię w odpowiednim czasie, gdy już zasiądę na tronie. Możesz się już domyślać, jaka będzie ich decyzja – uśmiechnął się, z satysfakcją dostrzegając rodzące się w demonich oczach zdumienie.

- Skąd pomysł, że na nim zasiądziesz? - warknął Demasse.

Znał go od dziecka, wiedział o każdej jego słabości, każdym, najdrobniejszym potknięciu, a było ich sporo. Nikogo nie zaskoczyło, że król nie widział w nim swojego następcy. Demon domyślał się, że pierworodnemu z myślą o koronacji kogoś spoza rodziny nie mogło być po drodze. Dlaczego go nie podejrzewał? Czemu wyrzucił ze świadomości możliwość, że to on nastawał na jego życie?

Zapamiętał go jako słabego chłopca. I zignorował.

Jak widać, niesłusznie.

- Czy nie jestem jedynym dziedzicem obok ciebie?

Powieki demona rozchyliły się w zdumieniu, gdy nagle tknęło go niepokojące przeczucie. Ale czy ten młodzieniec, który ledwie przekroczył próg dorosłości, mógł być zdolny do takiej podłości, by tylko zasiąść na tronie?

A może darzył ojca taką nienawiścią, że przyszło mu na myśl, że wymierza sprawiedliwość?

- Ty chcesz... - szarpnął się, lecz kajdany trzymały mocno. - Myślisz, że ktokolwiek za tobą pójdzie? - zapytał, a w jego głosie pobrzmiewało niedowierzanie.

- Masz rację, wzbudzanie uwielbienia tłumów to twoja działka – przyznał książę, zaciągając się ostatni raz, nim upuścił cygaro na podłogę i przydeptał butem. - I co ci ono dało? - prychnął. - A wystarczyło jedynie trzymać się bliżej kapłanów...

Demasse zacisnął dłonie na łańcuchach, przyszpilających go do ściany. Gdyby tylko mógł się teraz uwolnić...

Jak naiwny musiał być mężczyzna, by myśleć, że sojusz z kapłaństwem przyniesie mu jakąkolwiek korzyść? Jakie bajki mu opowiedziano?

- Będziesz ich psem – ostrzegł.

- Ja to nazywam sojuszem – odparł dziedzic. - Gdy już umrzesz, oni dostaną twojego chłopca i moje poparcie w działaniach, a w zamian za to, uznają moje prawo do tronu. Brzmi zachęcająco, czyż nie? - zapytał, mając nadzieję jeszcze trochę rozdrażnić szlachcica.

A potem wszystko mu odbiorą, kawałek po kawałku. Kapłaństwo urośnie w siłę, zagarnie całą władzę, a on będzie musiał się na to godzić, by prawda nie wyszła na jaw. Aż w końcu nie będzie znaczył nic. I pewnego dnia, gdy świat o nim zapomni, pozbędą się go ostatecznie.

Szlachcic znał kapłanów, każdego z osobna.

Tylko głupiec nie domyśliłby się ich zamiarów.

Spiął wszystkie mięśnie, próbując wskrzesić w sobie chociaż iskrę mocy, na próżno. Kajdany rozżarzyły się czerwienią, ale nie odpuściły. Po przedramieniu popłynęła mu stróżka krwi, ze skaleczonego stalowymi więzami nadgarstka. Musiał coś wymyślić, by się stąd wydostać i jakoś to wszystko przerwać. Jeszcze nie było za późno...

Spróbował raz jeszcze i zaklął, gdy przygniotło go uczucie, o którego istnieniu zdążył już zapomnieć.

Bezradność.

- Niepotrzebnie się męczysz – zapewnił książę, przyglądając się uważnie demoniej twarzy.

W celi zaczynało robić się ciepławo. Fascynujące, że nawet pod tak potężnym zaklęciem, mężczyzna był w stanie zrosić mu czoło potem.

Ten potężny Demasse, którego wszyscy się tak obawiali, stał teraz przed nim, zupełnie bezbronny, usilnie próbując się wyswobodzić. Gdyby tylko król mógł teraz zobaczyć swojego ulubieńca... Może zmieniłby zdanie na jego temat?

- Doprawdy nie wiem, co mój ojciec w tobie widzi – wyszeptał. - Groźna z ciebie bestia, to wszystko – rzekłszy to, odsunął się i opuścił celę.

Demasse usłyszał szczęk zablokowanego zamka, a potem oddalające się kroki, w końcu niknące w potoku krzyków. Nie pamiętał, kiedy ostatnio wpadł w takie kłopoty. Niestety nie był na tyle naiwny, by wierzyć w cuda, a właśnie one musiały się wydarzyć, by uwolnił się z więzów.

W tym wszystkim miał tylko nadzieję, że Venom zajął się Natanielem. I że chociaż chłopak był bezpieczny...




Wampir zawahał się przez moment, zastanawiając się, czy to aby na pewno dobry pomysł. Nawet jeśli nic z tego nie wyjdzie, a tak prawdopodobnie będzie, przynajmniej nie będzie pluł sobie w brodę, że nie próbował...

Z cichym skrzypnięciem uchylił drzwi komnaty harpii. I zamarł w bezruchu, zauważając smukłą, rozciągniętą sylwetkę młodzieńca, spoczywającego na łóżku, okrytego jedynie cienkim, aksamitnym szlafrokiem. Jego klatka piersiowa unosiła się miarowo, a policzki były zaróżowione od snu. Skraj odzienia zawinął się do góry, odsłaniając kusząco zaokrąglony pośladek chłopaka.

Wampir poczuł jak niedawno wypite wino uderza mu do głowy.

Podszedł powoli i usiadł na brzegu posłania, starając się, by łóżko nie zaskrzypiało pod jego ciężarem. Nie mogąc się powstrzymać, wyciągnął dłoń i pogładził smukły grzbiet, powoli zjeżdżając na zachęcająco obnażone partie.

Tak cholernie chciałby go mieć...

Sam nie wiedział, jakimi siłami się jeszcze powstrzymywał.

Z westchnieniem zawodu naciągnął na chłopaka kołdrę. Skoro ten spał, nie było sensu go budzić. Podniósł się na nogi i już miał wyjść, rzucając ostatnie spojrzenie na spokojną twarz towarzysza, kiedy ten rozchylił leniwie powieki, a światło latarni, wpadające przez strzeliste okno, odbiło się w jego złotych tęczówkach.

- Czego tutaj chcesz? - mruknęła nieprzytomnie harpia, przecierając zmęczone oczy.

W końcu udało jej się zasnąć bez przewracania się przez godzinę z boku na bok, a wampir od tak wchodził do sypialni w środku nocy i bezczelnie ją budził. Czy jej się zdawało, czy od mężczyzny bił zapach wina?  Czyżby tak wyglądały jego obowiązki?

To i tak nie miało teraz znaczenia, chłopak chciał tylko pogrążyć się w błogim śnie, z którego brutalnie go wyrwano.

- Sprawdzam, czy wszystko w porządku – wyjaśnił Cyjan, na powrót przysiadając na skraju materaca.

Reavmor przewróciłby oczami, ale nawet na to był zbyt śpiący. Zamiast tego ziewnął w poduszkę i przymknął powieki, z zamiarem szybkiego powrotu do stanu błogiej nieświadomości.

- Nie jest – wymruczał. - Możesz sobie iść.

Wampir zmarszczył brwi.

- Dlaczego tak się upierasz? - zapytał nieco zniecierpliwionym tonem, łapiąc chłopaka za podbródek. - Popatrz na mnie – polecił, zmuszając go, by uniósł na niego spojrzenie.

Gabriel zamrugał zaskoczony.

Dlaczego? Venom z pewnością nie chciał tego wiedzieć. On sam wolałby nie pamiętać wszystkiego...


- Nie będziesz krzyczał, doprawdy?

Odwrócił wzrok, gdy przed oczami błysnęło mu ostrze noża o ozdobnej, pozłacanej rękojeści. Mężczyzna złapał go za żuchwę i ścisnął tak mocno, że nie miał innego wyboru, jak tylko otworzyć usta. Zacisnął powieki, czując jak zimna, stalowa głownia wsuwa mu się między wargi, coraz głębiej, aż do gardła, gdy wstrząsnęły nim dreszcze obrzydzenia.

- Postaraj się – szorstki głos zadźwięczał mu w uszach jakby zza mgiełki otumanienia. - To w twoim interesie, żeby był dobrze nawilżony.

Dławił się, chciał kaszleć, błagać, żeby ten zwyrodnialec już go zostawił, choćby zaczerpnąć normalnego oddechu. Nie wiedział, jak długo to trwało, choć liczył każdą przemijającą sekundę.

Godzina.

To tylko jedna godzina, wytrzyma, musi...

Aż w końcu poczuł jak ten napiera na jego obolałe, zaciśnięte wnętrze. Zagryzł wargi, z całych sił starając się opanować wstrząsający nim płacz, w głowie powtarzając rozpaczliwie, że to minie, że nigdy już nie zobaczy tego człowieka...

- Krzycz, albo włożę ci go drugą stroną – usłyszał.

Może tak byłoby lepiej?

Może to był jedyny sposób, żeby już nie musieć odliczać minut do końca?


Jęknął rozpaczliwie i szarpnął się, czując jak gładki materiał zaciska się wokół jego nadgarstków, unieruchamiając je przy ramie łóżka. Przez przysłaniającą mu oczy opaskę widział jedynie ciemność i rozświetlającą ją, jasną plamkę gdzieś daleko, w samym kącie komnaty.

To musiała być świeca...

Szarpnął się znowu, czując jak męska dłoń gładzi jego pierś, delikatnie zahaczając o stwardniałe z zimna sutki.

- Spokojnie, chłopcze – usłyszał łagodny głos, a jego zaczerwieniony z emocji policzek omiótł ciepły oddech, doprawiony nieco jakimś alkoholem.

Wargi mu drżały, kiedy mężczyzna wodził ustami po jego ciele. Opuszkami gładził zziębniętą skórę, zupełnie łagodnie, jakby chciał go uspokoić.

Może nie będzie tak źle?

Zesztywniał, gdy dłoń zsunęła się na jego krocze, okryte jedynie skąpą, gładką bielizną.

- Gotowy? - zapytał nieznajomy.

Nie zdążył nawet zapytać, na co, kiedy wrzasnął z całych sił, czując jak obezwładniająca fala bólu przepływa przez całe jego ciało. Chciał się skulić, ale nie pozwalały mu na to związane nadgarstki. Wił się więc tylko, miotany spazmami cierpienia, nie mogąc zaczerpnąć oddechu, ani nawet krzyknąć.

- Błagam, przestań – wydusił między płytkimi oddechami, gdy mężczyzna na moment przerwał tortury. - Błagam...

Robił to, choć wiedział, że nikt go nie wysłucha.

Oni uwielbiali, gdy ofiara, cała we łzach, prosiła o litość. I nigdy jej nie okazywali.


Krzyknął głośno i opadł na posłanie. Choć nie wierzył w bogów, w myślach modlił się do nich, by to był już ten ostatni raz. Pośladki piekły go nieznośnym bólem, zaciśnięte palce posiniały, a z przegryzionej wargi spływała stróżka krwi, skapując na zmiętą pościel.

Załkał rozpaczliwie, czując męskie dłonie na podrażnionej skórze.

- Już płaczesz? - zakpił nieznajomy, nachylając się nad nim i łapiąc za podbródek, by spojrzeć mu w twarz. - Dopiero zaczynamy – ostrzegł, uśmiechając się obrzydliwie.

Odsunął się na moment, by podnieść kielich wina ze stojącej nieopodal etażerki i zwilżyć gardło.

Harpia przełknęła ślinę. Tak strasznie chciało jej się pić...

- Mam pomysł – odezwał się mężczyzna, przysiadając przy rozciągniętym na posłaniu młodzieńcu i gładząc jego przeorane czerwonymi pręgami plecy. - Może poproszę karo, żeby mi cię sprzedał? Chciałbyś? - zapytał, omiatając jego sylwetkę znaczącym spojrzeniem.

- Nie.

- Nie? - zapytał, a w jego głosie zabrzmiała nuta groźby. - Powtórz to.

- Nie! - krzyknęła harpia przez zdarte gardło, wbijając w niego nienawistne spojrzenie.

Zacisnęła powieki, czując piekący ból na policzku, a zaraz po tym dotyk pejcza w tym samym miejscu.

Niech oni wszyscy zostawią go już w spokoju! Tylko tego chciał...


Takich przykładów mógł mnożyć na pęczki. Po wszystkim wmuszano w niego eliksir leczniczy, smarowano maścią, by jakoś wyglądał, kiedy przyjdzie kolejny zwyrodnialec, który zapłacił odpowiednią cenę. Pił tyle tego świństwa, że do dzisiaj czuł mdłości, gdy o tym pomyślał.

Właśnie dlatego...

Nie mógł spojrzeć na Nataniela, żeby choć przez moment nie myśleć, że jest od niego gorszy. Ten głupi, naiwny chłopiec, który uczepił się i kurczowo trzymał nogawki Demasse, skończył lepiej niż on.

Dlaczego?

To harpia wzięła los we własne ręce, podjęła ryzyko, nie bała się... Zawsze myślała, że może zdobyć wszystko, co tylko będzie chciała, jeśli tylko odważy się po to sięgnąć. Czemu świat tak brutalnie pozbawił ją tej nadziei?

- Gabryś... - głos wampira przywrócił go do świadomości.

Cyjan przyglądał się zaniepokojony, jak złote oczy młodzieńca zachodzą wilgotną mgłą. Zawsze, gdy widział go w takim stanie, miał ochotę siłą wtargnąć do jego umysłu i zobaczyć dręczące go wspomnienia.

Ale nigdy się nie odważył.

Chłopak pokręcił głową, wstając do siadu.

- Co się dzieje? - zapytał Venom, gładząc go po policzku. - Powiedział ci coś przykrego? Powiedz mi, cokolwiek by to nie było – poprosił.

- Nie powiem ci, przestań... - mruknął Reavmor.

Prawda była taka, że nieważne jak mocno zapewniałby go Cyjan, on wiedział, że szlachcic tak naprawdę nie chce tego wiedzieć. Nikt nie chciałby słuchać czegoś takiego. Wystarczy, że wampir domyślał się, co tam zaszło. Gdyby znał całą prawdę, ze szczegółami, pewnie w ogóle nie chciałby go już tknąć.

- Po prostu nie chcę o tym rozmawiać – dodał, widząc jak Venom już otwiera usta, by dalej ciągnąć go za język. - Zostawmy to...

Mężczyzna westchnął ciężko.

- Przeniosę go na lewe skrzydło – obiecał. - Nie będzie ci wchodził w drogę, dobrze?

Młodzik kiwnął głową na zgodę i przez chwilę w milczeniu patrzył jak wampir wstaje i podchodzi do drzwi. Naprawdę chciał się komuś zwierzyć, ale nie jemu... Bał się jego reakcji, że szlachcic nigdy już nie spojrzy na niego jak dawniej. Już teraz traktował go jak ofiarę.

- Cyjan – zatrzymał go. - Zostaniesz ze mną? - zapytał, kiedy ten zatrzymał się w progu i spojrzał na niego wyczekująco.

Powieki Venoma rozchyliły się w przyjemnym zdziwieniu. Czyżby jednak jego towarzystwo nie było dla Gabriela tak przykre jak przypuszczał? Co się zmieniło?

- Aż zaśniesz – obiecał, siadając obok niego i obejmując ramieniem, by mógł się oprzeć o jego tors.

Harpia kiwnęła głową, wtulając rozgrzany policzek w pierś mężczyzny i zamruczała zadowolona, gdy ten okrył ją kołdrą. Nie chciała być teraz zupełnie sama...

- Cyjan...

- Tak?

- Palić mi się chce – mruknęła, oblizując spierzchnięte wargi. - Masz coś? - uniosła na niego złote spojrzenie.

Szlachcic pokręcił głową, ale wyjął z kieszeni papierośnicę i pozłacaną zapalniczkę. 

Nie potrafił jej odmówić...




- Postradałeś rozum?! - z samego rana, w sali tronowej zabrzmiał donośny krzyk władcy, kiedy ten uniósł się z siedziska i zamiatając zdobioną peleryną po posadzce, zbliżył się do swojego syna. - Kto dał ci prawo wziąć go w niewolę? Jak śmiałeś prowadzić go jak złodzieja na oczach tłumu? Na bogów, to spadkobierca tronu! - wrzasnął, wbijając rozwścieczone spojrzenie w niewzruszoną twarz naprzeciwko. - To skandal!

Książę przez dłuższą chwilę stał w milczeniu, obserwując jak ojciec w nerwach krąży po komnacie. Domyślał się takiego obrotu spraw.

- Złodzieja? - zapytał w końcu, powątpiewającym tonem. - To zwykły morderca.

Król zatrzymał się gwałtownie i wytrącił służącemu z rąk dzban wina, po który jeszcze przed chwilą sięgał, by ukoić nerwy. Sługa cofnął się aż pod ścianę, wbijając przerażone spojrzenie w marmurową posadzkę.

- Morderca, czy nie, takie sprawy załatwia cię po cichu – wysyczał władca, gestem wypraszając z komnaty wszystkich poza strażą. - Nawet tego nie jesteś w stanie pojąć?

- Dobył broni w twoim pałacu!

- Dobył jej w ukryciu – wywarczał. - Dyskrecja to kolejna zaleta, której możesz mu tylko pozazdrościć.

Dlaczego los go pokarał takim potomkiem? Czemu bez przerwy musiał się mierzyć z jego głupotą i ponosić konsekwencje jego działań? Robił wszystko, by wyrósł na godnego następce, a chłopak wszystko to obracał wniwecz. Jak z jego krwi mogło powstać coś takiego?

- Jak zwykły zbir, szlachtuje porządnych obywateli w zakamarkach – odezwał się książę, a jego głos zaczął zauważalnie drżeć, nie wiadomo, czy ze złości, czy raczej z żalu. - Ma mu to ujść na sucho?

- Ja o tym zadecyduję – odparł władca, na powrót zbliżając się do syna i spoglądając w jego szkliste oczy. - Natychmiast każ go uwolnić.

Książę pokręcił głową, spuszczając wzrok. Wiedział, że tak będzie, że król stanie za demonem. Ale jakaś naiwna cząstka jego liczyła, że w końcu go doceni, dostrzeże swój błąd. Wtedy nie musiałby się brudzić jego krwią...

- Nie zrobię tego... - powiedział nieco ciszej niż zamierzał, kiedy rosnąca obawa zacisnęła mu gardło.

On nigdy go nie chciał, wiecznie tylko go odrzucał. Dlaczego miałby mieć skrupuły? Skąd w nim ta litość?

- Zrobisz. A potem zwołasz wieczerzę i publicznie oczyścisz jego imię – zdecydował król tonem nieznoszącym sprzeciwu. - A jeśli choć włos spadł mu z głowy, każę zrobić z tobą to samo.

- Ojcze...

- Wyjdź – rzekłszy to, odwrócił się plecami do pierworodnego – Nie jesteś moim synem...

Zdążył tylko zauważyć jak strażnicy padają na ziemię, nim poraził go rwący ból w klatce. Fiołkowe oczy rozszerzyły się w szoku. Przyłożył drżącą dłoń do piersi, pod palcami wyczuwając czubek ostrza i rozkwitającą na szatach ciepłą, lepką plamę. Uniósł do twarzy zakrwawione palce.

Kto to zrobił?

Nie wierzył, że to jego dziecko dźgnęło do nożem w plecy.

Chciał na niego spojrzeć, ale ugięły się pod nim kolana. Opadł na posadzkę, łapczywie chwytając oddechy.

- Gdy będziesz w zaświatach, pozdrów ode mnie demona – wyszeptał książę, kucając przy konającym ojcu i patrząc w jego rozszerzone przerażeniem oczy.

Ciekawe, co mógł teraz czuć? Żałował? Jeśli tak, było już zbyt późno. Zmusił go do tego okrucieństwa. W przeciwnym wypadku nigdy nie dostałby szansy, już do końca pozostałby tym nieudacznikiem, którego król tak się wstydził.

Potoczył wzrokiem wokoło. Karo wspaniale się spisał, strażnicy pogrążyli się w głębokim śnie. Coś jednak było nie tak, poczuł ukłucie niepokoju.

Wstał ostrożnie, nasłuchując. Szkło, rozsypane nieopodal zadzwoniło, podskakując na posadzce, kałuża krwi, rozlewająca się wokół króla, zaczęła wyraźnie drżeć.

Nie zdążył otworzyć ust, kiedy w komnacie rozszedł się obezwładniający huk, a sklepienie runęło. Ostatnim, co widział, były połyskujące złotem łuski i kamienny blok, spadający prosto na niego.

I ogień. Ściana żaru, lejąca się z nieba.




Arkade smętnym wzrokiem wpatrywał się w widok za oknem, rozciągnięty na szerokim parapecie. Obserwował ciemne uliczki i snujących się po nich szlachciców. Dalej towarzysza mu naiwna nadzieja, że ujrzy wśród nich demona.

Oparł znużoną głowę o ścianę.

Każda mijająca minuta pozbawiała go resztek wiary.

Nie wyszedł na śniadanie, nie chciał natknąć się gdzieś na Gabriela. Wizja spotkania z Venomem też nie zdawała mu się szczególnie przyjemna. Już od dawna nie czuł się tak źle w jakichkolwiek murach. Zewsząd otaczały go jedynie zjawy, szepczące mu okropieństwa do ucha.

A jeśli demon nie wróci?

Co będzie dalej? On tego nie przeżyje...

Otarł łzę, toczącą mu się po policzku, przypominając sobie, że Demasse pewnie kazałby mu przestać wyć i się pozbierać. Musiał trzymać się nadziei, póki nie zgaśnie jej ostatni promyk...

Zsunął się z parapetu, przygnębiony widokiem za oknem. Spragniony, chciał sięgnąć po karafkę z wodą, nim jednak dotknął szklanego ucha, zauważył coś niepokojącego.

Płyn podrygiwał delikatnie, jakby ktoś trącił tacę, na której stało naczynie.

Zmarszczył brwi i już miał zamiar zrzucić wszystko na swoje przewrażliwienie, kiedy gdzieś z daleka, do jego uszu dobiegł przytłumiony grzmot, jakby potężna błyskawica uderzyła w skorupę, a zaraz za nim kolejny, dużo silniejszy. Młodzik oparł się o ścianę, czując jak posadzka pod jego stopami zaczyna drżeć.

Zaniepokojony, podszedł do okna i zmrużył oczy, uważnie przyglądając się widokowi za oknem.

I zamarł.

Strzelista wieża królewskiego pałacu runęła, a nad jej pozostałościami krążyły...

On już to widział... W tamtym śnie wszystko zdawało się takie nierealne, wręcz niemożliwe, jednak teraz naprawdę miał to przed oczami. Skrzydlate cienie, ziejące strugami ognia i kłęby dymu, wznoszące się nad miastem.

Mimowolnie zacisnął powieki i sięgnął dłońmi do uszu, gdy rozległ się kolejny trzask, tym razem wręcz ogłuszający, jakby to działo się zaraz obok. Istoty na ulicy rozpierzchły się w panice, jednak stąd młodzik nie mógł nic dojrzeć.

Musiałby uchylić trochę okno, chociaż odrobinkę...

Nie wiedział jaka siła nim kierowała, kiedy chwycił za stalowy kluczyk, oddzielający go od świata zewnętrznego. Czuł się jak we śnie, jakby to wszystko było jedynie wytworem jego umysłu.

- Co ty wyprawiasz?! - usłyszał za plecami głos Venoma, a zaraz potem poczuł szarpnięcie na ramieniu. - Chodź, szybko – pogonił go wampir, niemal ciągnąc na korytarz.

Nie, tylko nie to, on musiał widzieć, co się działo. Czy jego wizja właśnie się spełniała? A jeśli tak, co to znaczyło? Miał tyle pytań, nie mógł teraz od tego uciekać!

Syknął z bólu, gdy ucisk na jego delikatniej skórze jeszcze się wzmocnił.

- Co się dzieje? - zapytał, wracając do względnej świadomości, stąpając korytarzem tuż za wampirem.

- Nie wiem – odparł mężczyzna, zgodnie z prawdą.

Zatrzymał się na moment, słysząc za sobą dźwięk kroków, obijających się echem od ścian.

- O bogowie... - wyszeptał, widząc Gabriela, prowadzonego przez dwójkę strażników.

Młodzik był odziany jedynie w cienki szlafrok, który, na niedomiar złego, osunął mu się z ramienia, odkrywając drżące ramię, pokryte gęsią skórką. Oczy miał przerażone, jakby w ogóle nie rozumiał, co się działo wokół. Cyjan, niewiele myśląc, odpiął zapinkę swojego płaszcza i okrył nim towarzysza.

- Nie bój się – uspokoił go i wziął pod ramię, prowadząc w tylko sobie znane miejsce.

Kiwnął ręką do Arkade, by nie zostawał w tyle.

Zza zakrętu nadleciała zjawa, zaaferowanym spojrzeniem mierząc właściciela domu.

- Dafne, zaprowadź ich do podziemi – rozkazał Venom, stając nad schodami, prowadzącymi do lochów.

Harpia przez chwilę tylko stała w milczeniu, próbując zrozumieć sens jego słów. Zewsząd słyszała tylko huk, posadzka drżała co chwilę, wstrząsana kolejnymi grzmotami. Gdy mijał okna, zdawało mu się nawet, że słyszy łopot skrzydeł.

Co się tu, do cholery, działo? Chciał żeby natychmiast wszystko wróciło na swoje miejsce. Nie dość już stresów go nękało?

- Chyba nie chcesz mnie tu zostawić samego? - zapytał z nieskrywaną obawą w głosie.

Przecież on tutaj zginie, zamek zaraz runie, już teraz wszystko się trzęsło...

- Muszę, mam wezwanie z pałacu – wytłumaczył Cyjan, nachylając się nad młodzieńcem. - Tutaj będziesz bezpieczny – zapewnił, choć z reakcji młodzika wywnioskował, że ten nie do końca dawał wiarę jego słowom.

On też nie chciał spuszczać go teraz z oczu, ale czy miał jakikolwiek wybór?

- Nie zostawiaj mnie – mruknął Gabriel, łapiąc się drżącymi dłońmi jego odzienia i wbijając w męską twarz błagalne spojrzenie. - Proszę...

- Wszystko będzie dobrze – zapewnił wampir z powagą. - Wrócę, kiedy tyko będę mógł – obiecał, składając delikatny pocałunek na jego stroskanym czole.

Spojrzał na Nataniela i pogładził go po włosach. Żałował, że tak szorstko go wczoraj potraktował, chłopak musiał przechodzić piekło... Wziął jego dłoń w swoją, a ta roziskrzyła się mleczną poświatą. Jego moc zatopiła się w aksamitnej skórze, wyrywając z ust młodzieńca cichy jęk bólu. Gdy zabrał rękę, na nadgarstku Arkade pojawił się czarny symbol, trójkąt zamknięty w okręgu, otoczony wiankiem run.

- To klucz do podziemi – wyjaśnił cyjan, widząc pytające spojrzenie chłopaka. - Poradzisz sobie.

A potem kiwnął głową do zjawy, nie czekając na jego reakcję.

- Idźcie za nią! - zawołał jeszcze, w drodze do wyjścia.

Młodzik nie zdążył nawet uchylić ust, by wyrazić swoje wątpliwości. Stał więc tylko, raz spoglądając na oddalającą się sylwetkę szlachcica, by potem w konsternacji przyglądać się pieczęci na swojej skórze.

W żadnym podręczniku, który pokazał mu właściciel, takiej nie widział.

Ruszyli za duchem, schodami w dół. Tymi samymi, które Arkade widział we śnie. Teraz chłopak już nie miał wątpliwości, że właśnie ziszcza się jego krwawa wizja. Gdyby wtedy demon mu uwierzył... Może wszystko potoczyłoby się zupełnie inaczej.




Źrenice demona rozszerzyły się w niepokoju, gdy zza dziesiątek kamiennych ścian dobiegł go potężny huk. Łańcuchy przyszpilające go do ściany zadrżały, a z sufitu posypał się pył, zmuszając go, żeby odkaszlnął.

Szlag...

Smoczy ryk przebił wszystkie mury i dodarł aż tutaj, do samych podziemi, a chwilę potem, szlachcic poczuł jak energia w jego wnętrzu wznieca się potężnym płomieniem.

Gwar dookoła ucichł, skazańcy zamilkli w napięciu, nasłuchując.

Zacisnął palce, ze zdumieniem spostrzegając jak piekielna moc spływa prosto do ich opuszek, gotowa się uwolnić. Cokolwiek się nie stało, najwidoczniej uszkodziło zniewalające go zaklęcie. Tym razem nie mógł zmarnować szansy...

Jego dłonie zapłonęły obłokiem ognia. Przyszpilające go kajdany w mgnieniu oka roziskrzyły się czerwienią, tracąc kształt, by po chwili spłynąć mu po przedramionach strugami stopionej stali. Ostrożnie opuścił ręce, krzywiąc się z bólu. Po całej nocy z ramionami w górze zdążył nieco zesztywnieć. Dotknął ostatniej bariery, dzielącej go od wolności i ruszył przed siebie, nurzając buty w błyszczącej, metalicznej kałuży.

Musiał się spieszyć.

Mijał cele, potem ciemny, podziemny korytarz, aż w końcu schody, nie napotykając po drodze ani jednego strażnika. Zewsząd uderzał go hałas, krzyki, wołania. Cząstka jego świadomości wychwyciła znajomy odgłos zderzającego się żalaza. Instynktownie sięgnął do pasa spodni, ale nie znalazł tam żadnej broni. Będzie musiał jakąś zdobyć, bo pokłady jego mocy zostały mocno nadszarpnięte przez nieudolne próby wyswobodzenia się z łańcuchów.

Za zakrętem dostrzegł żołnierza, odzianego w ciężką, bojową zbroję. Wystarczyło jedno spojrzenie na herb, zdobiący jego pierś, by demon zrozumiał, że ziściły się najgorsze scenariusze. Stało się coś, co nie miało miejsca od setek lat. Armagedon dotarł do górnego miasta, wtargnął do samego pałacu, do sali tronowej.

Jak?

U stóp Armagedończyka leżał królewski strażnik, z przebitym włócznią torsem.

Demon, najciszej jak potrafił, zaszedł mężczyznę od tyłu. Ten, zmęczony zwycięską walką, najwyraźniej nic nie zauważył, bo sięgnął po swoją broń, zatopioną w konającym wrogu. Nie zdołał jej jednak wyciągnąć, bo szlachcic zacisnął ramię wokół jego gardła i szarpnął gwałtownie, łamiąc mu kark. Puścił bezwładne ciało, a to opadło na posadzkę.

Nigdy nie lubił walczyć włócznią, ale z barku innych propozycji...

Ruszył dalej, pokonując rzędy schodów. Powietrze zaczynało gęstnieć od zawieszonego w nim prochu. Czuł jak drapie go w gardło, nie pozwalając zaczerpnąć głębszego tchu. Jeszcze tylko moment, chwila...

Wrota sali tronowej były otwarte na oścież, z wnętrza bił zapach spalenizny. Delikatne podmuchy wiatru rozwiewały kłęby dymu. Z pewnym wahaniem przekroczył próg i zamarł, unosząc głowę ku górze. W miejscu sklepienia pozostało jedynie kilka nadtrawionych ogniem desek, cała reszta, roztrzaskana w gruz, leżała na ziemi. Gdzieniegdzie tliły się jeszcze niewielkie płomienie, a pomiędzy nimi, na strzaskanej posadzce, leżał...

- Panie... - wyszeptał demon, zbliżając się do mężczyzny i z przerażeniem spoglądając na krwawą plamę na jego piersi.

Ukucnął przy nim, kręcąc głową w niedowierzaniu.

Ten uchylił ciężkie powieki, patrząc na niego zmęczonymi oczami, w których nawet ślepiec dostrzegłby nadchodzącą śmierć. Zbliżał się jego koniec, ale nim to się stanie, chciał dokończyć swoje sprawy.

Demon zawsze przychodził. Wiedział, że i tym razem tak będzie.

- Wybacz mi – wyszeptał ledwo słyszalnie.

Szlachcic pokręcił głową. Nie chciał tego słuchać.

- Nie chciałem przysporzyć ci tylu cierpień – wyznał król, resztkami sił starając się nie zamknąć oczu. - Gdyby tylko ojciec mógł cię teraz zobaczyć... Na pewno byłby z ciebie dumny.

- Nie – zaprzeczył, omiatając wzrokiem pogorzelisko dookoła. - Nie byłby.

Nie byłby, bo zdradził go dla tchórzliwego głupca, dawno, dawno temu. A gdy już się zorientował, że to prawdopodobnie największy błąd w jego życiu, było już zbyt późno. Przysiągł władcy swój miecz i nie miał innego wyjścia, jak tylko służyć mu do końca.

I nawet w tym zawiódł.

Spojrzał w bok, na męską dłoń, ozdobioną pierścieniami, wystającą spod kamiennego bloku tuż obok. Wyglądało na to, że los sam zemścił się na księciu...

Gdy znowu popatrzył w twarz króla, jego oczy były już zamknięte. Chrapliwy oddech ucichł. Leżący na podłodze zegar, który chyba cudem ocalał, wskazywał dziewiątą. O ile tylko działał jak trzeba, w co demon wątpił, to była to godzina śmierci siedemnastego władcy Almagedoru, ostatniego z dynastii, zaszlachtowanego przed własnego syna.

A jednak los czasem bywał sprawiedliwy...

Odwrócił głowę, słysząc zza pleców dźwięk czyichś kroków. Sięgnął po włócznię, gotowy działać w każdej chwili.

Uniósł brwi, napotykając na znajome, czerwone tęczówki.

No tak, powinien był się go tutaj spodziewać...

Venom zaklął, rozszerzonymi w zdumieniu oczami lustrując widok, który miał przed sobą.

- Jak...? - wydusił tylko to jedno słowo, podchodząc do demona i wbijając niedowierzające spojrzenie w leżącego na posadzce trupa.

Szaty miał poplamione krwią, czoło zroszone potem, a palce drżały mu ze zmęczenia. Demon słusznie się domyślał, że aby tu dotrzeć, wampir musiał się nieco wysilić.

- Nie chcesz wiedzieć... - odparł w końcu, wstając znad stygnącego ciała.

Venom przyłożył palce pod żuchwą króla, szukając jakichkolwiek śladów życia. Nie wyczuł nic. Pokręcił głową, klnąc w myślach na swoją opieszałość. Gdyby tylko dotarł kilka minut wcześniej...  Próbował się teleportować, ale zaklęcie zamiast przed pałac, wyrzuciło go kilka dobrych przecznic dalej, we wrzącą na ulicy walkę.

- Gdzie Nataniel? - zapytał Demasse.

Wiedział, że nie może tracić zbyt wiele czasu.

- W zamku, bezpieczny – zapewnił Cyjan, również unosząc się na nogi.

Wyczuwał w powietrzu znajomą, choć niknącą z każdą chwilą aurę. Zmrużył podejrzliwie oczy i powoli podszedł pod królewski tron, przywalony stertą gruzu. Tuż obok, na posadzce, między popalonymi deskami, wyłaniało się pokiereszowane ciało królewskiego strażnika.

Cyjan czuł jak ulatują z niego resztki magicznej energii, zupełnie jakby ktoś rzucił na mężczyznę urok.

- Karo... - syknął, rozpoznając w tym sztuczki telepaty.

Demon kiwnął głową. Wcale go to nie zdziwiło. Kapłani musieli zdjąć bariery z sali tronowej, w innym wypadku Sylvio nie mógłby rzucać zaklęć w tych murach. Wyglądało na to, że planowali to z księciem od jakiegoś czasu. Wszyscy byli siebie warci.

- Nie mógł uciec daleko – rzucił do wampira, posyłając mu znaczące spojrzenie.

Teraz i on miał powód, by mścić się na telepacie, ale był pewien, że wampir odpłaci mu z nawiązką za ich dwóch. Ruszył do wyjścia, nie chcąc tracić więcej czasu niż to było nieuniknione.

- Makadorze... - zatrzymał go Venom. - Co zamierzasz?

- Póki co, wynoszę się stąd – odparł.

Wiedział, że kapłaństwo na tym nie poprzestanie. Król był martwy, jego syn również, a on... zamiast czekać na proces, wykorzystał sytuację i zwiał, samemu rzucając na siebie oskarżenie. Arcykapłan z pewnością zamierzał zwrócić radę przeciw niemu, demon nie miał wątpliwości, że już niebawem jego nazwisko trafi do ksiąg, w szereg zdrajców.

- Nie daj się zabić – rzekł jeszcze na odchodne nim zniknął w głębi korytarza.

Wampir uśmiechnął się pod nosem. Nie mógł, póki sam nie pozbawi życia pewnej osoby...

- To jeszcze nie moja kolej – mruknął sam do siebie, tocząc wzrokiem po otaczającym go gruzowisku.

Nie mógł nie wykorzystać tego bałaganu...




- Umrzemy tu – wyszeptał Gabriel, zaciskając drżące palce na płaszczu, w który był zawinięty. - Zostawił mnie tu na pastwę losu... Obiecał... - mamrotał spanikowany.

Arkade westchnął ciężko, kolejny raz przetaczając wzrokiem po otaczających go murach. Na wrotach widział wyrytą runę, ale nie rozpoznawał tego znaku. Zalewała go fala niedowierzania, gdy uświadamiał sobie, że być może pierwszy raz w życiu patrzył na pieczęć siódmego poziomu. Był pełen podziwu dla umiejętności wampira. Pamiętał, ile bólu kosztowała go nauka na znacznie niższym poziomie. Co musiał poświęcić Venom, by zdobyć taką moc? Chłopak nie wyobrażał sobie takiego wysiłku.

Na kolumnach, podtrzymujących sklepienie, również widniały jakieś inskrypcje, z których nie rozumiał zupełnie nic. Domyślił się jednak, że były to zaklęcia ochronne, wyjątkowo potężne. W porównaniu do podziemi w rezydencji Demasse, to miejsce zdawało się być wręcz idealnie zabezpieczone na każdą okoliczność. 

Spojrzał na swoją dłoń, na której dalej widniał klucz, powierzony mu przez Cyjana. Mógł otworzyć te wrota i wyjść w każdej chwili, nikt by go nie powstrzymał.

Nie potrafił już znieść tej bezczynności...

Zerknął w stronę Reavmora, który właśnie jęknął przerażony, gdy kolejny huk rozległ się gdzieś daleko, daleko stąd, na drugim skraju miasta.

- Przecież słyszałeś Cyjana... - mruknął młodzik, podchodząc do harpii. - Tutaj jesteś bezpieczny.

- I ty mu wierzysz?! - krzyknął Gabriel, wbijając w niego spojrzenie, w którym mieszał się strach i złość tak zimna, że Arkade mimowolnie odwrócił wzrok. - A co innego miał powiedzieć? Jesteś naiwny...

Nie musiał mu wierzyć. Widział, gdzie był. Aby otworzyć drzwi, prowadzące do tej komnaty, trzeba było złamać niemożliwie silną pieczęć. Nikt bez przygotowania by tego nie zrobił, nawet prawdziwy mistrz.

Ukucnął przy harpii, wyciągając do niej dłoń i gładząc po czarnych lokach.

- Nie bój się, ja cię ochronię – zapewnił, spodziewając się jednak, że ta znowu go odtrąci.

Ku jego zdziwieniu, tak się nie stało.

- Już dobrze – uspokoił ją, obejmując ostrożnie ramionami. - Zaśnij – szepnął jej do ucha, a powieki harpii zaczęły powoli opadać. - Śpij – powtórzył, przykładając lśniące mleczną poświatą opuszki do jej skroni.

Chłopak oklapł bezwładnie w jego ramionach. Ułożył go ostrożnie na posadzce, by się nie poobijał. Naprawdę nie mógł tutaj zostać, chociaż cholernie się bał tego, co zastanie za zewnątrz.

Musiał znaleźć demona.

- Przepraszam – szepnął do śpiącego młodzieńca, gładząc go po aksamitnym policzku.

Wstał, przełykając ślinę, która nagle stała się nieprzyjemnie zimna i gorzka. Podszedł do stalowych drzwi i przyłożył do nich symbol na swojej dłoni. Gdy kamienne wrota zaczęły rozchylać się na boki, poczuł jak jego serce zaczyna walić coraz mocniej i mocniej. W jego wnętrzu wszystko krzyczało, by się wycofał, by został tutaj, bezpieczny. Ale nie mógł posłuchać tych myśli.

Ruszył korytarzem, modląc się w duchu, by to nie były jego ostatnie chwile na tym świecie. Minął celę, dokładnie tę samą, w której skrył się z Gabrielem przed chimerą. Ale to było tak dawno, dawno temu, że niewiele już pamiętał. Tylko tyle, że jego życie zdawało się wtedy wyjątkowo beztroskie.

Zatrzymał się gwałtownie, w czeluści korytarza dostrzegając dwoje zielonych oczu, a potem usłyszał niski warkot bestii, gdy ta zaczęła powoli się do niego zbliżać. Wstrzymał oddech, gdy jej wielki łeb wyłonił się z ciemności. W rozwartej paszczy groźnie lśniły kły, a ogon zakończony potężnym kolcem obijał się o ścianę, wznosząc w powietrze chmurę kurzu.

Nie patrząc, młodzik wyciągnął przed siebie dłoń, ozdobioną wampirzym znakiem. Spodziewał się, że zaraz poczuje na niej zębate szczęki, ale omiótł go jedynie gorący, wilgotny oddech chimery. Uchylił powieki i zdumiony, rozejrzał się dookoła.

Był już zupełnie sam, jakby potwór rozpłynął się w powietrzu.

Odetchnął z ulgą, niepewnie ruszając przed siebie. A im dalej był, tym bardziej się bał. Szedł coraz szybciej i szybciej, aż w końcu zaczął biec, z całych sił, pokonując rzędy stromych schodów. Gdzieś w górze zamigotało znajome światło, zapewniając, że jest na dobrej drodze.

Zdyszany, stanął na parterze, naiwnie myśląc, że najgorsze ma już za sobą. Zastygł w bezruchu, słysząc dźwięk kroków, odbijający się echem od ścian. Przez sekundę czuł jakby czas się zatrzymał, gdy strażnik Venoma mierzył go zdumionym spojrzeniem.

A potem zaczął uciekać. Byle dotrzeć do wyjścia, był już tak blisko... Wyszeptał formułę zaklęcia dematerializującego, które już nieraz wybawiało go z opresji. Sądził, że dawno ją zapomniał, ale w tych emocjach nagle okazało się, że pamięta każdą, pojedynczą sylabę. Nie stało się jednak zupełnie nic.

Widocznie magia mogła działać wyłącznie w podziemiach...

Zatrzymał się przed drzwiami na dziedziniec, jak się okazało, pilnowanych przez kolejną dwójkę służących. Obrócił się, słysząc za plecami dźwięk kroków strażnika, który właśnie zdołał go dogonić. Cofnął się parę kroków, gorączkowo próbując wymyślić jakiś plan.

Nie chciał wracać do podziemi, nie teraz...

Krzyknął i szarpnął się, czując jak męskie ramiona, odziane w skórę, zaciskają się wokół jego talii.

- Nie! - zaprotestował, gdy sługa złapał go za ramiona, uniemożliwiając mu jakikolwiek ruch. - Puść mnie! - zażądał, w panice wierzgając nogami.

Szamotał się z całych sił, próbując się wyswobodzić, lecz na próżno. Nie mogąc użyć magii, mógł tylko błagać bogów, by zdarzył się cud.

Kiedy nagle...

Drzwi otworzyły się z hukiem.

Młodzik znieruchomiał, wpatrując się w znajomą, przystojną twarz i czujne, zielone oczy, teraz błyskające zaskoczeniem. Demon przez chwilę jedynie stał, wzrokiem pełnym zdumienia lustrując postać chłopaka i strażnika, trzymającego go w żelaznym uścisku. A potem przystąpił o krok do przodu, marszcząc brwi w nieskrywanej złości.

- Puszczaj go! - wywarczał do mężczyzny, a ten od razu odsunął się od młodzika.

Podszedł do Arkade, obrzucając sługę nieprzychylnym spojrzeniem.

- Nic ci nie jest? - zapytał, oglądając go uważnie.

- Panie... - wyszeptał chłopak, wtulając się w tors mężczyzny.

Jak dobrze... Tylko tyle potrzebował. Bogowie musieli istnieć, skoro pozwolili mu go zobaczyć, choćby miał to być ostatni raz.

Demasse bez namysłu objął młodzieńca, delikatnie gładząc go po grzbiecie. Jednak gdy minął pierwszy szok, odsunął go od siebie, patrząc mu podejrzliwie w oczy.

- Co ty tu, u licha, robisz? - zapytał głosem, w którym kiełkowało ziarno gniewu.

Nataniel zawahał się przez moment, zastanawiając się, co powiedzieć demonowi, by jakoś załagodzić sytuację. Ale kiedy głębiej o tym pomyślał, z pewnym zdumieniem uznał, że nie żałuje, nawet jeśli właściciel nie będzie chciał go znać. W końcu zrobił coś w zgodzie ze sobą.

Pierwszy raz od bardzo dawna.

- Chciałem cię poszukać – wyjaśnił zupełnie szczerze, wpatrując się zaszklonymi oczami w tężejące oblicze szlachcica.

Nie...

To nie było możliwe, by Arkade był tak bezmyślny. Co on sobie wyobrażał? Skąd w ogóle taki pomysł wpadł mu do głowy? Jak śmiał samemu pakować się w to piekło?

- Oszalałeś?! - wrzasnął Demasse, łapiąc młodzieńca za odzienie.

- Przepraszam – mruknął Nataniel, unosząc dłonie w obronnym geście. - Przepraszam. Wiem, to było głupie, ale... - nie dokończył.

- Zachowaj to na później – warknął demon. - Przygotuj przywołanie – polecił, łapiąc go za ramię i ciągnąc do wyjścia.

Chłopak miał ogromne szczęście, że nie miał teraz czasu, by dobitnie wyjaśnić mu jak bardzo było to głupie. Do górnego miasta z pewnością ruszały już kolejne zastępy Armagedonu. A im było ich więcej, tym mniejsza szansa, że którykolwiek z nich zdoła ujść stąd z życiem.

Gdy stanęli za bramą zamku, młodzik zapatrzył się w dal nieobecnym spojrzeniem. Widział jak daleko stąd, nad dachami budynków, kłęby dymu wzbijały się w powietrze. Między nimi krążyły skrzydlate istoty, ziejąc ogniem, obracając w pył wszystko na swojej drodze. Gdy jedna z bestii przeleciała pod wyrwą w skorupie i na moment opromieniło ją słońce, chłopak uchylił usta w zdumieniu.

Zobaczył złote łuski.

- Skup się! - młodzik otrzeźwiał, czując jak demon szarpie go za ramię.

Wyszeptał formułę przyzwania, nie mogąc jednak odwrócić wzroku od widoku w oddali.

Usłyszał znajomy, ochrypły krzyk Amarytona. Zielone skrzydła błysnęły w blasku pobliskiej latarni. Smok opadł na ziemie i skłonił głowę, by chłopak mógł się wdrapać na jego grzbiet.

- Idź! - krzyknął demon, czujnym wzrokiem lustrując otoczenie, żeby zaraz pójść w ślad za Arkade.

Gad wzbił się w powietrze i ruszył szybkim tempem, poganiany szorstkim głosem Demasse. Szlachcic patrzył z góry na trawione ogniem miasto. Jęki cierpienia, zlewające się w jeden, przytłaczająco bolesny głos, świdrowały mu w głowie. Nigdy nie był szczególnie sentymentalny, ale widok zgliszczy czegoś, o co walczył całe życie, nie napawał go optymizmem. Właśnie teraz, ulica po ulicy, umierało coś, za co wiele razy ryzykował życie. Świat, który znał od dziecka, miał się zmienić.

Czy będzie miał dokąd wrócić?

Nawet jeśli odeprą wroga... Powrót oznaczałby oddanie się pod sąd kapłaństwa... Nie wierzył już w sprawiedliwość. Nie wierzył w swój lud.

- Panie... - mruknął zaniepokojony Nataniel, zerkając przez ramię mężczyzny.

- Wszystko widzę – zapewnił szlachcic, samemu kątem oka dostrzegając lecące za nimi jaszczury.

Byli zbyt blisko, żeby ich zgubić. Smoki były zwrotne, z takiej odległości nie miał szans trafić ich skupionym atakiem. Chyba nie miał innego wyjścia... Podniósł się powoli, starając się nie stracić równowagi.

- Panie... 

- Po prostu leć – polecił, stając na smoczym grzbiecie. - I pilnuj, żeby mnie nie zrzucił.

Podszedł bliżej ogona, uważnie przyglądając się nadlatującym bestiom. Kiwnął głową, z pewnym zadowoleniem zauważając, że nie posiadały jeźdźców.

W pełnym skupieniu posłał w ich stronę kilka wiązek swojej mocy i gdy były już dość blisko, zacisnął palce, a te rozżarzyły się czerwonym światłem i buchnęły obłokiem ognia. Obserwował jak spod ściany dymu spadają bezwładne ciała smoków, skrząc się w blasku płonących strzępków.

Czuł jednak, że to jeszcze nie koniec.

Z popiołu wyłoniła się struga ognia, uchodząca z rozwartej, zębatej paszczy. Demon wyciągnął dłoń przed siebie, wchłaniając płomienie swoją mocą, nad drugą zaś zaiskrzyła czerwona kula mocy, którą cisnął prosto w gardło gada. Ten zaryczał rozpaczliwie, by po chwili w ślad na pozostałymi runąć na ziemię.

Demon odetchnął. Póki co, nie dostrzegał więcej nieprzyjaciół.

Odwrócił się z zamiarem powrotu do bezpiecznej pozycji, kiedy Amaryton zamiótł ogonem i zaczął nurkować, a zaraz potem gwałtownie się wznosić, zwalając szlachcica z nóg. Mężczyzna resztkami opanowania uchwycił się smoczego grzebienia, czując jednak, że nie zdoła tak wytrzymać zbyt długo. Wyszeptał formułę zaklęcia i magicznym pętem oplótł się wokół ogona jaszczura.

- Panuj nad nim! - krzyknął do młodzika, starając się wdrapać na zielony grzbiet.

- Próbuję! - jęknął chłopak, rozpaczliwie starając się uspokoić zwierzę.

Demasse zaklął. W takich chwilach jeszcze bardziej doceniał Veragrora.

Przylgnął do łusek gada, gdy ten wzniósł się tuż pod sklepienie, niemal wadząc grzebieniem o skały. Próbował wycelować, ale nic nie widział przez włosy, które pęd wiatru zarzucił mu na twarz. Wypuścił kolejną wiązkę mocy wpół na ślepo, a ta, chyba cudem, owinęła się wokół głowy smoka.

Jaszczur zaryczał wściekle i zawisł w powietrzu, starając się wyswobodzić.

Arkade z przejęciem patrzył jak Demasse mruczy pod nosem coś, co musiało być formułą zaklęcia, bo w jednej chwili krzyk Amarytona ucichł, a skrzydła, którymi do tej pory gwałtownie trzepotał, rozprostowały się.

Szybowali...

Demon odetchnął kilka razy, gdy już zdołał wciągnąć się z powrotem na grzbiet smoka. Niewiele brakowało, a zginąłby tak bezsensowną śmiercią...

- Leć – rozkazał, z ulgą zasiadając na powrót za drżącym z nerwów młodzieńcem. - I uspokój się, przejął twój strach.

Nataniel nic już nie mówił.

Teraz opuszczenie zamku Venoma samopas zdawało mu się naprawdę lekkomyślne.




Czerwone oczy błyskały ekscytacją, gdy ich właściciel w ukryciu śledził każdy ruch swojego celu. Karo faktycznie nie zdołał uciec daleko. Jego zapach zaprowadził wampira zaledwie kilka uliczek od pałacu. Telepata zapewne chciał się skryć bezpiecznie w swoim burdelu, jednak zaskoczyli go żołnierze. 

Obserwował jak mężczyzna, wycieńczony, opada na ziemię, resztkami sił starając się dosięgnąć broni, którą wytrącono mu z rąk. Armagedończyk z beznamiętnym wyrazem twarzy nadepnął na jego dłoń, sądząc po bolesnym krzyku, łamiąc kilka kości.

Wampir z ociąganiem wyjął z sakwy krótki nóż. Szkoda było mu kończyć to przedstawienie, ale obawiał się, że zbyt długa zwłoka mogła odebrać mu szansę na zemstę. Zmrużył powieki i szybkim ruchem posłał sztylet prosto między żebra żołnierza.

Patrzył przez moment jak Karo z niedowierzaniem spogląda na trupa, który opadł tuż obok niego i nieświadom sytuacji, oddycha z ulgą. Wargi krwiopijcy rozciągnęły się w uśmiechu. Telepata wstał na drżących nogach, unosząc wdzięczny wzrok na swojego wybawcę. 

A  potem zastygł w osłupieniu, z szeroko rozwartymi oczami.

- Cyjan... - wydusił, mimowolnie cofając się o krok, na ścianę tuż za sobą.

- Nie podziękujesz? - zapytał Venom, podchodząc bliżej i czytelnym gestem chwytając za rękojeść miecza.

Sylvio pokręcił głową, nie potrafiąc wydusić z siebie słowa.

- Ty... Chyba nie zabijesz bezbronnego?

Wampir parsknął śmiechem i wyszeptał kilka niezrozumiałych słów, delikatnie poruszając dłonią. Wokół telepaty zatańczyły zjawy, chichocząc się beztrosko, gdy mężczyzna skamieniał w przerażeniu. Chwyciły go za dłonie i przyparły do ścian.

Sutener wrzasnął z bólu, czując jakby rozżarzone gwoździe przybijały jego ręce do muru

- Nie mam z tym problemów – odparł wampir, zbliżając się do mężczyzny na niebezpiecznie bliską odległość. - Ty chyba też nie, prawda?

Zdecydowanie zbyt długo czekał na tę chwilę. Resztkami opanowania powstrzymywał się przed zatopieniem w nim miecza. To było zbyt szybko. By zrozumieć swój błąd, Sylvio musiał konać długo. I w męczarniach.

- Ale zazwyczaj dotrzymuję obietnic – stwierdził po chwili, patrząc w zamglone bólem oczy. - Pamiętasz, co ci obiecałem?

Nie zapomni, dopóki Gabriel nie zapomni. I nie spocznie, póki telepata nie doświadczy jego cierpienia. Wampir bardzo żałował, że towarzysz nie mógł teraz zobaczyć swojego oprawcy. Jeśli tylko będzie chciał, opisze mu sekundę po sekundzie, każdy jęk cierpienia, każdą prośbę o litość.

- Ja naprawdę nie wiedziałem, że on jest dla ciebie tak ważny – wydusił Sylvio przez zaciśnięte z bólu zęby.

- A gdyby nie był? - brwi krwiopijcy uniosły się w oczekiwaniu. - Myślisz, że miałbyś prawo potraktować go w taki sposób, gdyby nie był mój?

Karo pokręcił głową. Czy był na tym świecie ktokolwiek, kto nigdy nie skrzywdził żadnego niewolnika? Dlaczego on miał zapłacić za to najwyższą cenę?

Przeklinał dzień, w którym pierwszy raz zobaczył Reavmora.

- Nie wiedziałem, co mam z nim zrobić – przyznał po chwili. - Nie słuchał mnie. Musiałem jakoś nad nim zapanować, nie chodziło mi o to, żeby go skrzywdzić – wydyszał, czując jak ból w dłoniach staje się nie do wytrzymania, niemal pozbawiając go zdolności logicznego myślenia.

Naprawdę chciał, żeby Gabriel miał u niego dobrze. Co mógł poradzić? Chłopak sam odrzucił wszystkie szanse, które cierpliwie mu dawał. Sam skazał się na taki los.

- Nie obchodzi mnie, o co ci chodziło – odparł wampir, wysuwając z sakwy długi miecz.

W srebrnym ostrzu odbiła się wykrzywiona w zgrozie twarz sutenera, kiedy Venom płynnym ruchem wbił je w jego brzuch. Patrząc jak usta Karo rozchylają się w szoku, mężczyzna pociągnął broń w górę, pokonując opór tkanek, aż do mostka.

- I jak? Warto było? - zapytał, gwałtownie wyciągając miecz i przykładając lśniącą zieloną poświatą dłoń do sączącej się rany, by spowolnić krwawienie.

- Dowiedzą się, co zrobiłeś – wychrypiał telepata, krztusząc się własną posoką.

Cyjan pokręcił głową. Sylvio chyba się nie zastanawiał, po co wampir miałby składać skargę na kogoś, komu obiecał śmierć z własnych rąk.

- Bardzo wątpię – wyszeptał mu do ucha. - Bez obaw, śmierć w obronie miasta z pewnością zostanie doceniona – uśmiechnął się kpiąco, błyskając wydłużonymi kłami. - Może nawet pochowają cię godniej niż na właściciela burdelu przystało...

Odsunął się kilka kroków, mierząc swoje dzieło zadowolonym spojrzeniem.

- Pozwól, że moje zjawy dotrzymają ci towarzystwa – rzekł, spoglądając na zastygłe w napięciu upiory, a potem kiwnął do nich głową. - Rzadko mają okazję tak się pobawić – wyjaśnił. - I nie chciałbym, żeby ktoś cię przypadkiem znalazł i dobił... Przedwcześnie.

Odwrócił się na pięcie, rzucając Karo ostatnie, chłodne spojrzenie. Gdy odchodził, usłyszał jeszcze za plecami wrzask cierpienia, potem kolejny i kolejny, każdy cichszy od poprzedniego. Aż w końcu zagubiły się gdzieś między jękami konających na ulicach.

Taki los czekał każdego, kto ośmieli się tknąć jego towarzysza.



Arkade spojrzał w dół, na rozciągające się aż za skraj horyzontu morskie wody i sunące po nich rzędy statków. Niebieskie flagi, szarpane wiatrem, mimowolnie przywodziły wspominania z dzieciństwa. Gdyby nie tamten dzień, kiedy demon znalazł go w śniegu, teraz pewnie modliłby się z braćmi o bezpieczny powrót żołnierzy...

- Nic nie zrobisz, panie? - zapytał, owijając się szczelniej płaszczem demona.

Demasse pokręcił głową.

Siły Armagedonu zdawały się rosnąć w zastraszającym tempie. Jeszcze nie oszalał, by w pojedynkę, w dodatku z niedoświadczonym dzieciakiem u boku, atakować całą flotę.

- To nie moja wojna – odparł chłodnym tonem. - Chcesz bym zabijał twoich? - w jego głosie dało się wyczuć nutkę zdziwienia.

Młodzik zamyślił się przez moment, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Słońce już zachodziło, opromieniając jego twarz złotym blaskiem, zupełnie jak wtedy, gdy był jeszcze małym chłopcem. Czy naprawdę dalej był tą samą osobą?

- Oni nie są moi – mruknął cicho. - Ojciec się mnie wyrzekł...

Demon uniósł nieco brwi, zaskoczony słowami chłopaka.

- I myślisz, że to coś zmienia? - bardziej stwierdził niż zapytał.

- Po prostu tak czuję – wytłumaczył się młodzik, zerkając do tyłu, na twarz mężczyzny. - Że tutaj jest mój dom...

Demon nic nie odpowiedział.

Chłopak był naiwny, myśląc, że może sobie wybrać miejsce na świecie. Na Almagedorze nie czekało go nic dobrego. Czy naprawdę pragnął być częścią świata, w której mógł być jedynie sługą, obcym? Porzuciłby kulturę, nauki i ludzi, którzy go wychowywali, by służyć wrogom do końca swoich dni?

- Nie wiesz, co mówisz – rzekł, wpatrując się nieobecnym wzrokiem w dal.

Nataniel mógł być dzielny, utalentowany, lojalny, mógł dokonać wielkich czynów, a Almagedorczyk i tak chwaliłby za to bogów, bo obcy nie był tego godzien. Nigdy nie dostałby szansy. A zasługiwał na nią...

Arkade spuścił wzrok i oparł się o twardy tors demona.

Demasse nie musiał tego rozumieć...